Rzeczpospolita Alternatywna

Radogród


#1 2015-07-20 22:39:52

Rado

Administrator

Zarejestrowany: 2015-03-28
Posty: 2
Punktów :   

Zyguszko

Rozdział I

Młody Zyguszko liczył niespełna dziewięć wiosen. Chłopcem był o dość szablonowej fizjonomii, acz wyróżniał się kruczo czarnymi włosami opadającymi do ramion gęstymi kędziorami. Przyszło mu dorastać w niemałym nadmorskim mieście, które przez licznie zamieszkujących tutejsze strony przedsiębiorczych German zwane było Danzig, przez bardziej miejscowych Gdanią, przez Lechitów zaś Gdańskiem. Zyguszko nie miał większego wyboru w życiu ponadto, co nakazały mu ojcowskie władcze słowa, by do wszelakiej dostępnej roboty garnął się za choćby najmarniejszą stawkę, a jeśliby nawet tej najpodlejszej roboty brakło, przykazane miał by żebractwem się parać. Przeszła wiosna już roku łacińskiego, gdy to w Rzeczpospolitej dziesiąty rok panował całkiem młody król, jako pierwszy pochodzący zza morza, który dawał tą jedną Zyguszce radość w życiu, że był jego imiennikiem, choć w bardziej dostojnym brzmieniu.
Wiosenny czas nie był wdzięczną porą dla chłopców pokroju naszego bohatera. Łodzie rybackie, co prawda, zaczęły wychodzić w morze, dowożąc do portów świeżych ryb, lecz rybacy nie potrzebowali pracy parobków. Bynajmniej nie wiosną. Statki pełnomorskie zwykle wypływały do dalekiej Flandrii latem, kiedy były już po brzegi wypełnione lechickim zbożem. Lecz pracy w porcie przy przeładunku tez nie było. Jak więc na każdym przednówku, zewsząd biła nędza, głód i oczekiwanie na lepsze czasy.
Tego poranka Zyguszko podążał wąską ścieżką ze swej na wiejskich peryferiach położonej rodzinnej chaty, gdzie ojciec, pijak pogroził mu na odchodnym rózgą, że jak gotówki żywej nie przyniesie na wieczór, to tęgie wciry dostanie. Szedł więc nieborak i rozmyślał jakby i tym razem los oszukać. Czy znów dziś stopę podwiązać do uda i o kuli pod bazyliką izydyjską o jałmużnę prosić nobliwe panie na nabożeństwo śpieszące, czy też złodziejstwem na targu bydlęcym się zająć, co może jest bardziej dochodowe, acz na pewno bardziej ryzykowne. Zwłaszcza wobec niepokojącego zjawiska regularnego obrzynania kończyn wszelkiej maści złodziejaszkom ujętym na gorącym uczynku.
Postanowił więc nasz bohater, że uda się tym razem do oberży pod nazwą „U tłustego szypra”, którą znał niemało z dobrego żebraczego utargu, choć i z niechęci do jego osoby jej otyłego właściciela. Minął więc bazylikę izydyjską, która to w centrum miasta się znajdowała i minął też targ bydlęcy, gdzie od rana ciżba wielka się kotłowała w handlowym amoku. Łakomie zerknął tylko na smażoną baraninę pod jednym z szynków na rynku, gdyż mięsiwa w gębie nie miał od co najmniej pół roku. Przegryzł więc w temblaku zawczasu uszykowane na mijanej łące listowie ziela mniszkowego i podążył, niczym rodowity przedsiębiorczy Gdańszczanin, interesy w oberży czynić. Po drodze tylko nie mógł sobie odmówić i tym razem drobnej przyjemności. Mianowicie zawsze przy kanale portowym spotykał tego samego śmierdzącego dziada, który rękę po jałmużnę wyciągał. Zebrał więc z bruku co bardziej dorodne i lepiej nasączone wilgocią kawałki oślego łajna, po czym cisnął w starca z bliskiej odległości. Uciekał potem szybko, słysząc za plecami szkaradne wyzwiska.
Przed oberżą swoim zwyczajem stopę do uda podwiązał i o kulę się przysposobił, by tak do środka wkroczyć i wrażenie żałosne sprawić. Fart chciał, że napotkał przyjezdną do miasta wdowę, wyglądającą na dobrze sytuowaną. Po ubiorze nie dało się niczego ukryć. Była zapięta po samą szyję i suknia jej była nadto sługa i zbyt ciemna, nawet jak na gdańskie, północne obyczaje. Ponadto była w towarzystwie swojego brata, wątpliwości być nie mogło, bo facjatą byli bliźniaczo do siebie podobni. Choć ten jegomość wyglądał Zyguszce bardziej na starego kawalera. Przystąpił więc do państwa, którzy właśnie spożywali kacze jaja ze śledziem, popijając kwaśnym mlekiem.
- Ola boga, pani, rzadkiej urody... - zaczął orację, maślanymi oczętami wpatrując się we wdowę – kaleka ze mnie lichy i pracować jako uczciwy człowiek nie mogę, choć do roboty garnę się, lecz nie chcą mnie nigdzie. Taki los kaleki... jeno mi zginąć w rynsztoku z głodu i choroby...
Wtem przerwał mu siedzący obok mężczyzna, który słusznie okazał się być bratem zaczepionej wdowy.
- Kolejny bękart udający kalekę. Daj spokój Hildo! - zwróci się do siostry – nie daj się znów omamić tym psom ulicy, bo inaczej całą spuściznę zmarłego Hermanaryka Adolfa roztrwonisz!
- Kiedyż spójrz na tego biednego chłopca Alojzy Gustawie! Żebra jego pod tym kapturem wystają. Tyleż biedy na świecie, a ja mam żyć w zbytku. Czymże sobie zasłużyłam, że mam być winna śmierci tych nieboraczków?
- Hilda! Ja ciebie proszę! Obiecałem cię odwieźć do klasztoru boskiej Iustitii wraz z kosztownościami, które po twoim zmarłym małżonku ci pozostały, tymczasem z tych kosztowności już prawie nic nie pozostało, bo wszystko ulicznym bękartom rozdajesz. 
- Ależ Alojzy Gustawie! - obruszyła się kobieta, po czym wyjęła z sakwy złotolicego cesarza, to jest aureusa weneckiego, który warty był więcej niż złodziej gdański przez rok byłby w stanie ukraść – masz tutaj dziecino i zmykaj już. Daj swemu panu tacie i powiedź, że to dar od bogini Iustitii Pomorskiej, której złożyłam śluby wierności po kres życia.
Zyguszko nie mógł wprost uwierzyć, że dostał taki uczciwy prezent, nim jeszcze podwiązana noga zdrętwieć nie zdążyła. W rękach obracał słusznych rozmiarów monetę przedstawiającą portret jednego z dożów weneckich, kiedy nagle po krótko zasłyszanym świście przeszywającym ostro powietrze poczuł ból w całej połowicy pleców.
- Wypierdalajta stąd, mały lumpie! - zagrzmiał niski głos otyłego karczmarza, który właśnie brał drugi zamach, by pejczem z członka bawołu znów zdzielić młodzieniaszka.
Zyguszko zawył z bólu, lecz monety z dłoni nie wypuścił. Spojrzał gniewnie w oczy Karola de Baum.
- No wie pan! - zaprotestowała wdowa oburzona takim traktowaniem nieletnich.
- To miejscowe lumpiarstwo! Mały brudas ma kulasa przywiązanego do defectorium! Wyłudził za darmo jednego Nicolo da Ponte, wartego więcej niż ten głupiec jest w stanie policzyć! - bronił swoich racji karczmarz, co jednakowoż przeszkodziło mu w sprawnym wymierzeniu Zyguszce drugiego raza.
- Co to za obyczaje?! - wtrącił się nagle podstarzały kawaler z zawijanym wąsem, odziany w lechicki żupan. Wszedł on bowiem nagle do środka oberży i zrazu chwycił za rękojeść polskiej szabli dzierżonej przy pasie. 
- Brawo kawalerze! - przychodzisz z pomocą słusznej sprawie! - ozwała się zachwycona takim spraw obrotem podstarzała wdowa. Jej oczy zapłonęły z razu wpatrzone w podstarzałego szlachcica.
- Że co się dzieje?! - ozwał się ten po polsku, zdradzając swój sandomierski akcent.
- Bękart pieniądze ukradł! - karczmarz wskazywał palcem chłopca, mierząc wciąż w niego pejczem.
- Nonsens, kawalerze. To niewinny dziatek, którego wsparłam jałmużną. - prostowała wdowa.
- O kurwa! - zaklął po kaszubsku Alojzy Gustwa.
- A już myślałem, że tatarów krymskich trza rżnąć. - szlachcic trzasnął jelcem szabli o okutą miedzią nasadę pochwy. Znacząco zwiesił wzrok na niemłodej, acz bardzo niestarej wdowie.
- Ach! - westchnęła wdowa, luzując przy torsie  ciasno uwiązaną suknię.
Karczmarz tymczasem spoglądał nienawianie na chłopca, po czym rzekł doń złowrogo:
- Ty świński synu, zrodzony z matki lochy i ojca szczura! Przeklinam cię w imieniu Dydka i Utopca! Rzucam na ciebie klątwę, by twój podwiązany kulas usechł wraz z twymi jądrami, a twoja matka niech krwią pluje przez dni siedem i niech zemrze szybciej niż nów nastanie!
Zyguszki przeraziły te słowa i szybko wybiegł z oberży, udając wprawdzie przed publiką, że wciąż chromego ma kulasa. Dopiero za drzwiami porzucił kulę i wyprostował sylwetkę. Wtem ujrzał, że znów pewien cień zasłonił mu słońce. Ujrzał obliczę starca, którego obrzucił dziś łajnem. Już miał co sił uciekać, dzierżąc w ręce złotą monetę, lecz powstrzymał go dobrotliwy głos starca.
- Poczekaj syneczku, bom słyszał, co ten wszetecznik, karczmarz ci rzekł. Rzucił na ciebie klątwę w imieniu starych sklaweńskich demonów, którzy w zaświatach czyhają tylko, by ich imię wymówić i do działania złego zaprosić. Jeśliś nie obeznany w magii i nie masz amuletu, który by cię uchronił, przeciwko tej potężne klątwie, jesteś zgubiony i wiosny następnej nie doczekasz.
- Cóż powiadasz, dziadu waćpanie? Toć ciotka Zelka ponoć pana ojca przeklęła, gdym się jeszcze nie narodził i od czasu tego upiory świeży sok gronowy żłopać na umór go nauczyły. Nie nowina mi to, żem już przeklęty, choć obawiam się tylko troszkę, że mi jądra zwiędną, bo płodzić bękartów nie mam zamiaru, by niedolę doczesną jak ja znosić musiały – chłopiec spuścił oczy i łzę uronił – acz tylko mi przykro, że mi kulas uschnie i kaleką na stałe będę.
- Rezolutny z ciebie efeb – wzruszył się starzec – lecz młodym wiekiem patrząc na świat rozeznać jeszcze nie możesz, co utracić możesz z łask doczesności...
Wtem z wielkim impetem rozwarły się drzwi karczmy i na zewnątrz wypadł otyły karczmarz. Solidnym kopniakiem zdzielił Zyguszkę i krzyknął:
- Wypierdalajta, powiadam!!
Jego wzrok spotkał się ze spojrzeniem starca.
- Myślisz, że los tego nędzarza napisałeś swoimi słowami, lecz powiadam ci... Twój los wpierw zależy od tego – wskazał chłopca  - co ten teraz pocznie.
Karczmarza zatrwożyły te słowa, gdyż znał dobrze żebrzącego starca. Nie śmiał już nic więcej rzecz, jeno na pięcie się obrócił i ciężko wlazł do swej karczmy, trzaskając przy tym drzwiami.
- Ty, nieboraku! - starzec znów zwrócił się do Zyguszka, który leżał na bruku i pocierał poobijany pośladek – jeden tylko bóg powrotu z mroku i jego towarzysz, który nosi przed nim kaganek mogą cię wybawić od tej strasznej klątwy, którą Karol de Baum na ciebie i twoich bliskich rzucił.
- Cóż zrobić mogę?
- Kilka jest rozwiązań? Są tylko bardzo kosztowne. - starzec nachylił się nad młodzianem.
Wiem, dziadu waćpanie – chłopiec spojrzał rzewnie na złote oblicze doży utkwione w monecie – lecz ja mamonę muszę panu ojcu zanieść, bo mi kości jeszcze dziś połamie, nim skutek klątwy zdoła mnie dotknąć.
- Baal i Niosący Kaganek nie potrzebują ziemskiego złota. Zapłata będzie droższa, jeśli chcesz swe życie i zdrowie zachować, lecz odjęcia mąk twojej mateczce gwarantować nie mogę. Spełnienia klątwy nie da się odwołać, można ją tylko w innym pchnąć kierunku, z pomocą bogów powrotu z mroku.
- Jak to uczynić mogę?
- Baal i Niosący Kaganek mogą tylko zejść do świata mroku, by tamtejszym demonom cienia kazać klątwę inaczej wypełnić. Tylko oni to potrafią. Należy im się ofiara. Złota twego mi nie trzeba. Baal potrzebuje rzędu dusz! Ty możesz mu dać swoją, lub daj mu duszę dwóch innych osób, za cenę życia tego, na kogo chcesz klątwę zwrócić.
Młodzian począł się głęboko zastanawiać.
- Mironk z Wisłoczy Oliwskiej! - niech zdechnie. Zawsze mnie wyzywał w kruchcie bazyliki.
- Nie! - oburzył się starzec – nie możesz dać życia człowieka, z którym nie masz więzów krwi lub duchowego poddaństwa. Musi to być ktoś z rodziny.
Zyguszko nie zastanawiał się więc długo.
- A niech to będzie mój pan ojciec, niech go utopce wezmą. Choć dożę w kieszeni zachowam. I tak pijus z niego i tęgo mi skórę łoi z byle powodu.
- Mało! Musisz jeszcze kogoś poświecić.
- Kaleką miałem być, toć wolę być sierotą, ale dożę w kieszeni zachować. Weź i moją panią matkę, bo i tak chroma na zdrowiu i gorsze cięgi od pana ojca znosić musi. Jej się to spodoba, że popiół ją do nieba poniesie. Nie raz zarzekała się, że dość ma życia z pijakiem. To moja stawka, co w zamian dostanę?
- Że klątwę na kogoś innego obrócisz!
- Na kogo?
- Też zdecydować musisz.
- Że mu noga i jądra uschną? I że matka mu zemrze w dni siedem?
- Tak!
- A da się przesunąć męki matki na wskazanego człeka?
- Nie targuj się gówniarzu z bogami! - zniecierpliwił się starzec.
- Dobrze, waćpanie dziadu. Bom chciał tak to zrobić, żeby ten grubas klątwę zebrał taką właśnie, co na mnie rzucił...
- Jeno matki on nie ma i powiadają demoni, że zatłukł on ją swymi rękoma, gdy mu szynku u notariusza przepisać nie chciała. Spadek łatwiej tak przyjąć, gdy wstępny zemrze. W takiej sytuacji klątwa może nie przyjąć się łatwo. Trza kogoś jeszcze tutaj wmieszać.
- Córkę ma w moim wieku, grubas! - Zyguszko aż zębami zazgrzytał – nie raz mnie gównem obrzuciła, gdy żebrałem pod murowanym mostem. Chcę by klątwa ją dosięgła.
- Chcesz by noga jej uschła?
- Nie! Chcę, żeby grubasowi uschła noga i jądra. Ona zaś niech sierotą zostanie i oby jako sierota z rynsztoku pomyje chlipała nie mniej niż lat piętnaście!
- Wybredne kontrklątwy są bardzo drogie.
- Mam życie głupiego brata dorzucić?
- Nie! Więcej życia nie trzeba, lecz krwi i przerwanego pokolenia.
- Że co?
- Trzeba ci obciąć nogę, lub jądra!
Młodzian stanął jak wryty.
- To uczciwa zapłata. Matka twoja zemrze w dni siedem, ojciec udusi się wymiocinami w najbliższe kalendy. Karczmarzowi uschnie noga i odpadną jądra, gdy to się dopełni. Tymczasem, żeby rzecz była skuteczna, rytuał trzeba dzisiaj odprawić no i oberżnąć ci nogę lub jądra – orzekł starzec.
- O kuli bez kulasa nauczyłem się chodzić, żebrać by było łatwiej... - zastanawiał się na głos Zygszuko – ale nie kręcą mnie powaby kalectwa. Wolę jądra stracić! Mów więc, dziadu waćpanie, kiedy sprawę załatwiamy, bo mi śpieszno króliki nakarmić.
- Przyjdź dziś na rytuał do starego młyna. Znachor po modlitwach z wiernymi ci jądra obetnie. Będzie higienicznie i fachowo.


Rozdział II

Hildegarda Herta Piplon zrobiła piorunujące wrażenie na sandomierskim szlachcicu Walentym Ząbr Samborzewskim herbu Bajbuza. Bardzo zwinnym i naturalnym ruchem dosiadł się do stołu podstarzałej wdowy i jej brata, nim jeszcze otyły karczmarz zdołał młodego nędzarza, Zyguszkę wyprosić z lokalu.
- Me lica radują się, gdy mogą na taką piękną rybeńkę spoglądać. – szlachcic zaczął rozmowę tekstem, który dobrze sprzedawał się w karczmach jego rodzinnych stron.
Rzekł te słowa i maślanymi oczy przypatrywał się reakcji Hildegardy, która nie spuszczała go z oczu, będąc weń wpatrzona niczym w obraz. Dobrze zapowiadającej się rozmowie przeszkodził jednak Alojzy Gustaw Piplon, brat rzeczonej, który nie dosłyszał dobrze słów szlachcica, gdyż w tym samym czasie tubalny głos karczmarza Karola de Baum w głębi izby łajał plugawą klątwą biednego Zyguszkę.
- Patrz Hilda! Co to za obyczaje w tym kraju, że zjeść spokojnie się nie da, bo najpierw żebrak ci siłą mamonę wyciąga, a później i sam szlachcic ze stołu ci chce śledzia z jajem podebrać! - rzekł wyborną łaciną, acz znaczoną wyraźnym nadreńskim akcentem.
Walenty Ząbr był dość gwałtownym człowiekiem, czemu zawdzięczał liczne blizny na ciele, po sytuacjach których w większości do końca nie pamiętał. Tym razem był jednak bardziej zmiarkowany w czynach niż zwykle, gdyż pora była nader wczesna i był jeszcze przed śniadaniem. Dla utrzymania zdrowotności starał się bowiem nie pić trunków na czczo.
- Ach! Alojzy Gustawie, daj spokój temu znamienitemu panu! - zrugała brata Hildegarda, po czym zwróciła się do szlachcica – wybacz memu bratu te niestosowności przy stole. Po długiej podróży jesteśmy i znać, że jest człekiem bardziej niż ja zmęczonym – te ostatnie słowa wypowiedziała z młodzieńczą wprost filuternością.
Szlachcic podkręcił tylko wąsa, nabrał solidny haust powietrza w płuca i począł przemawiać z wprawą oratora sejmiku sandomierskiego.
- Poczciwa damo, pokłonów tysiąca warta i pocałunków na rączki złożonych pięciu setek. Jam ci jest Walenty Samborzewski vel Samborzec, który świat przegonił od wschodu na zachód i od zachodu na wschód, lecz miałem, zapewne za sprawą złych bogów, tą nieprzyjemność wielką, że dopiero teraz mam taką wspaniałą okazję poznać tak piękną damę, jak ty. Ja i moja szabla... – tutaj wstał i szablę w pochwie uniósł - ...moja najwierniejsza towarzyszka widzieliśmy dużo. Opowiadać, by miesiąca się nie zdało, gdyśmy rżnęli Moskwitów i inne ordy dzikusów na murem wschodnim przed dziesięcioma wiosny, lub gdy żeśmy szarżowali na przeklętych Osmanów za lat młodych, lub jak to Habsburga gromiliśmy pod Byczyną, gdy szwabska rajtaria czmychała przed nami w popłochu! - to rzekłszy z zaciśnięta pięścią zmiarkował się nieco, bo spostrzegł, że ma sprawę z ludźmi teutońskiej proweniencji – Rzec jednak chciałem jeno, że takiej piękności, jakąś ty jest nie widziałem nigdzie na tym świecie.
- Ach! - westchnęła Hilda i zalała się rumieńcem.
- Tatko nasz Marcin Gustaw Piplon służył w rajtarii arcyksięcia Maksymiliana i był też pod Byczyną. - oznajmił cierpko Alojzy Gustaw.
- Ach! - przerwała mu Hilda – nie warto tych czasów dawnych wspominać. To pana ojca nam nie wróci.
- Ha! To pewnie opowiadał wam, jak żeśmy pogonili was... Chociaż ja młody wtedy byłem i dokładnie mogę nie pamiętać, jak to było do końca. Właściwie to ja akurat w tej bitwie rajtara żadnego nie usiekłem, tylko nadziakiem rąbałem po łbach najemnych falangów. Waszego tatusia musiał zarąbać kto inny, nie ja! Przecie bym pamiętał.
- Tatko zmarł na syfilis dziesięć lat po bitwie. A wygraliście bo za opłatą przeszedł z oddziałem na waszą stronę. Po cóż szlachta nadreńska miałaby się za Habsburgów bić?
- Ha! Swój chłop! - orzekł Walenty i przytulił Alojzego Gustawa, na co ten wyraźnie się zawstydził – tyś też całkiem przystojny chłop, ale siostrę masz ładniejszą...
I tak trwała dalszą godzinę przyjacielska rozmową między szlachcicem, Hildą i Alojzym. Co róż Walenty obdarzał Hildą coraz śmielszymi komplementami, na co ta rewanżowała mu się zalotnymi westchnięciami, luzując coraz bardziej ciasno zawiązaną uprzednio suknię. Rozmowa upływała w tym milszej atmosferze, gdyż zaraz na stole karczmarz postawił dwa dzbańce ciemnego, mocnego gdańskiego piwa.
W końcu podchmielony już nieco Alojzy Gustaw powstał i dość niezgrabną dykcją oznajmił, że pora już się zbierać, gdyż wyższy cel przyświecał obojgu, gdy się udawali do Gdańska.
- Tak wiem! - odparła szorstko Hila i posmutniała.
- Cóż to, piękna pani – ozwał się szlachcic i wykorzystując ten fakt przybliżył się do niej i za prawicę ujął – ja bym ci nieba uchylił, by tylko uśmiech na twe cudne usta powrócił.
- Obiecałam złożyć śluby boskiej Justynie, której klasztor stoi w Danzig.
- Zaraz, zaraz! To ta Iustitia, której gołe kapłanki z zawiązanymi oczy sprawiedliwość na sądach mieczami obosiecznymi wykonują? Myślałem, że one muszą być dziewicami?
- Nie muszą! - odparła.
- Kamień mi spadł z serca. - zarechotał rubasznie szlachcic.
- Jam jest wdową po Hermanaryku Adolfie. Na łożu śmierci mi nakazał pod groźbą klątwy dla rodu, żebym po jego śmierci wstąpiła do klasztoru...
- A brałaś po uwagę stowarzyszenie weneryczne? - spytał zupełnie na poważnie Walenty – mam już trzeci stopień wtajemniczenia.
- Nie! Herman kazał do Iustitii von Danzig.
- Trzeba przekalkulować...
- Nie mamy już czasu, Hilda! - znów wtrącił się Alojzy.
- Czekaj! Wiem! - Walenty wyprostował się jak struna i pociągnął za rękę Hildę – biegnij ze mną na targ bydlęcy. Zastaniemy tam jeszcze heruspika, powróży ci, co bardziej opłacalne dla ciebie być powinno. Mam znajomości!
- Hilda! - krzyknął jeszcze Alojzy, lecz jego siostra już wybiegła na zewnątrz wraz ze szlachcicem. Już miał za nimi się udać, lecz powstrzymała go prawica karczmarza na jego barku.
- Chyba nie myślisz wyjść bez pożegnania, Westfalczyku?
Alojzy sięgnął do sakwy i wyciągnął należną zapłatę, po czym wręczył ją karczmarzowi.

***


Wieczorem do karczmy powrócił Walenty z miną jak zbity pies. Usiadł samotnie przy tym samym stole i od razu zamówił największy dzban najmocniejszego wina. Karczmarz Karol de Baum wiedział, że smutek jest dobrym powodem do wciągnięcia klienta w większe niż planowane wydatki. Dlatego korzystając z okazji, że ruch był dziwnym trafem niewielki, dosiadł się do szlachcica i zagaił rozmowę.
- Cóż tam?
- Hy. - odparł szlachcic nie przestając patrzeć nieruchomo w ścianę.
- Pierwszego dnia czasami ciężko dobrej damie kiecę do góry zadrzeć. Musisz się pokręcić dłużej przy niej, gdy jej głupiego brata nie będzie w pobliżu. Od razu wydał mi się podejrzany, wygląda na sodomitę. - mówił dalej Karol de Baum.
- Hy. No a ona? Podobała ci się? Całkiem zgrabna. Ma coś w sobie.
- Noo, ja bym nie odpuścił. Wpadłeś jej w oko, trza kuć żelazo póki gorące.
- Odprowadziłem ją pod mury klasztoru. Patrzyłem jak zamykają za nią drzwi. Podobno nowicjuszki trzymają 3 lata w odosobnieniu, by rytuałem nasiąknęły. Później już lżej mają, bo po ostatnich wtajemniczeniach mogą nawet poza klasztor wychodzić, ale otwarcie z mężczyznami spółkować nie mogą, choć to akurat mi nie przeszkadza tak mocno, bo niejedno się bluźnierczo pod osłoną nocy robiło.
- Noo, tylko te trzy lata.
- To też mnie nie martwi, bo wszędzie wlezę, gdzie tylko mi się spodoba. Taki już jestem. Mam znajomości. Co innego mnie trapi.
- Co takiego?
- Na targ bydlęcy ją zaprowadziłem i tam kazałem jej wróżyć haruspikowi. Ten z wprawą od rzeźnika świeżo wyjętą z bawołu wątrobę przyniósł i ją całą kwartę oglądał, że aż Hildę zemdliło. Cały czas oczy wyczyszczał i dławił się niezrozumiałym chaldejskim słowotokiem. Potem jeszcze wrócił po inną wątrobę i znów to samo, jakby go coś zaskoczyło. Powiedział tylko „hańba” i padł jak kłoda na bruk i ducha wyzionął. To chyba dość dziwne? Co?
- Może przyszły jego dni akurat w tak niefortunnej dla waści chwili. - orzekł karczmarz.
- A ja myślę, że zabiło go to, co zobaczył w tej przeklętej wątrobie. Cóż mi przeklęci, źli bogowie zgotują za spółkowanie z tą kobietą. Może ona jakaś przeklęta?
- Od zadarcia kiecy do góry żadna nie będzie przeklęta. Jak nie spróbujesz to się nie przekonasz!
- Już spróbowałem. Było nieźle! - odparł szlachcic, po czym oboje zarechotali.
- Gabriela!! - krzyknął po chwili karczmarz w stronę zamkniętych drzwi do pomieszczeń gospodarczych.
Odpowiedziała mu cisza.
- Gabriela!! - krzyknął raz jeszcze.
Znów bez odzewu.
- Gówniara! Moja córka jest głucha albo głupia. - rzekł do szlachcica – na pewno jest leniwa. Na koszt firmy waści słoniny przedniej przyniosę sam, bo mój bękart z matki ladacznicy nie myśli wspomóc ojca, jedynej karmiącej jej ręki.
Karol de Baum powstał ciężko, podszedł do lady, chwycił ręką za poręcz i począł wspinać się po stromych, drewnianych schodach wiodących na poddasze, gdzie suszyły się rozmaite wyroby. Wtem, gdy był już na piątym schodzie, rozległ się głośny trzask łamanej deski i otyły karczmarz spadł jak wór brukwi bezwładnie na podłogę. Nogawicą przebiły się dwa końce rozłupanej piszczelowej kości. Krew trysnęła aż pod sam sufit.
- O kurwa! - zawył z bólu.
- O biesy i wywłoki przeklęte po stokroć! - zaklął szpetnie Walenty.



Rozdział III

Minął tydzień...
Starościński inwestygator Bolebor Bolevi vel Sworzeń stał pochylony nad cuchnącym truchłem niewieścim w nędznej, wiejskiej chałupie. Referendarz sądowy w osobie pulchnego gdańskiego mieszczanina o różowej twarzy, trzymaną w dłoni lampką oliwną ze skaczącym nań wątłym płomykiem próbował oświetlać ciemne wnętrze, coraz to rozglądając się trwożnie po upiornym pomieszczeniu.
- Bliżej tutaj z tym światłem, bo zobaczyć nic nie można! - zrugał go ściągnięty pośpiesznie na miejsce medyk, który kucał nisko nad trupem i zdawał się go nawet wąchać.
- Cóż widzisz, herr medicus? - zapytał Bolebor, samemu nie odrywając wzroku od wykrzywionej w śmiertelnym przerażeniu twarzy denatki.
- Trupa widzę! - odburknął medyk.
- Nie da się ukryć, ale cóż widzisz jeśli idzie o przyczynę tego stanu rzeczy?
- Raczej puchlina ani tym bardziej gorączka jej nie zabiła – odparł, po czym włożył bez skrępowania nagą dłoń w jej zgniłe trzewia i chwilę namacywał coś we wnętrzu, jakby szukał czegoś bardzo konkretnego. Nagle gwałtownie rękę cofnął i wytarł ją pośpiesznie w kawał brudnej szmaty. Wstał i spojrzał na Bolebora szerokimi oczyma.
- Mów, herr medicus. Dla mnie to niestraszne. Przed rokiem niespełna podobną miałem sprawę, gdy akuszerka tak nieumiejętnie poród odbierała, że z nieszczęśnicy całe flaki, tak jak tutaj, wydarła.
- Teraz to jest zupełnie inna sprawa. Wątroby wraz z płodem wydrzeć się nie da, a tej tutaj brakuje jeszcze paru innych rzeczy. Dziwna sytuacja, nigdy czegoś takiego nie widziałem. - odparł łamanym głosem lekarz.
Bolebor rozejrzał się po wnętrzu chałupy.
- Znać, że z gminu pochodziła. Na pewno sama tu nie mieszkała. Ej ty! - zawołał do jednego z pilnujących wejścia na zewnątrz strażników radzkich – przeszukajcie mi tu najbliższe sąsiedztwo, tylko z pochodniami uważajcie, żeby nie podpalić czego. Co bardziej chyży, to niech kogo z osady tu przyprowadzi, co by języka zasięgnąć o stosunkach rodzinnych panujących w tym domostwie.
Lekarz znów nachylił się nad trupem i począł go obwąchiwać. Na ten widok referendarz sądowy zbladł, złapał się gwałtownie za nabrzmiałe usta, po czym biegiem wypadł na zewnątrz, unosząc ze sobą kaganek. Zapanowała zupełna ciemność.
- To bardzo dziwne. - znów orzekł lekarz.
- Cóż?
- Ta kobieta musiała zemrzeć całkiem niedawno. Może nawet w ciągu dnia albo i najpóźniej zeszłej nocy.
Wtem wszedł do pomieszczenia jeden ze strażników z większą tym razem lampką oliwną, która lepiej wnętrze oświetliła. Oczom im ukazały się obdrapane biedą ściany i sczerniały dymem sufit. Trup zdawał się spoczywać na sienniku w pozycji pół leżącej, z oczami wciąż otwartymi, wpatrzonymi w sufit.
Inwestygator zwiesił wzrok na rozległej ranie biegnącej od klatki piersiowej do samego podbrzusza, z której obficie wylewały się gnijące jelita, pokryte już robactwem.
- Szybko się więc zgnilizna wdała, jak na te warunki... - rzekł.
- Nie. Ta rana jest stara, jakby sprzed tygodnia, może pięciu dni. 
- Cóż to za niedorzeczności.
- Mówię, co widzę.
Zapanowała na chwilę cisza. Wszyscy trzej obecni w izbie spoglądali z niedowierzaniem na trupa.
- Nie wiedziałem, że tak długo można żyć bez wątroby. - wtrącił się nieproszony strażnik radzki.
Lekarz przełknął ślinę, po czym odparł.
- Nie mam pewności, ale chyba ktoś ją rozkroił, tak jak mówiłem, jakiś tydzień temu. Za życia jej się jelita psuć zaczęły. Potem, ale nie mam pewności – lekarz począł się jąkać, jakby z trudem przychodziło mu każde następne słowo – ktoś musiał, najwcześniej zeszłej nocy wykroić z niej wątrobę i żołądek.
- Po cóż z trupa wykrajać trzewia? - zdziwił się Bolebor – czyżby jaki zboczeń nekromancki?
- Nie z trupa. Za życia jej to wykroić musiano. - sprostował lekarz i znów nastała dłuższa chwila ciszy.
- Ejże! - dał się słyszeć głos z zewnątrz – znaleźliśmy człeka obwieszonego na gałęzi w pobliskim sadzie – rzekł jeden ze strażników z pochodnią w ręku.
- Prowadź! - rozkazał inwestygator.
Na miejscu jego oczom ukazał się oświetlony pochodnią trup rodzaju męskiego, który lekko kołysał się na sznurze przytwierdzonym do gałęzi starej gruszy. Odziany był w fartuch zbryzgany skrzepłą krwią.
-    Znać, że poniósł zasłużoną śmierć z własnej ręki. - skomentował ten sam strażnik, który przybliżył się do trupa z pochodnią.
- Twoja zaś ręka zasłuży się, gdy truchło ściągniesz z gałęzi. - odparł szorstko inwestygator.
Strażnik sapnął, lecz zaraz wdrapał się na pień i nożem od niechcenia urżnął naprężony sznur. Ciało z głuchym hukiem opadło na darń. Zaraz i nad trupem pochylił się lekarz i począł go wnikliwie oglądać.
Tymczasem butny strażnik kontynuował orację ześlizgując się ciężko z pnia.
- Widziałem już takie rzeczy i przyczynę tego wszystkie już znam. Pijacką ma trup gębę, a kobiecina w chacie wynędzniała. Musiał ją zabić, szelma, bo skowyt może i podniosła na niego, gdy mamonę z domu na tanie piwo wynosił. Ot cały powód. Jak prze-trzeźwiał, widać, trochę to widoku  tego, co zrobił znieść nie mógł. Więc i wiuchnął się na drzewie, oto ci completum modus operandi.
Wtem za ich plecami w ciemności ozwały się jakieś głosy. Po chwili wyłonili się z mroku dwaj inni strażnicy prowadzący za szmaty wieśniaka z sąsiedztwa.
- Znasz go, kmieciu? - spytał inwestygator wskazując na blade oblicze trupa.
- Ano, toć to jest Zbigórz, waść panie. - odparł wieśniak cherlawym tonem, zataczając się przy tym lekko.
- Pijusa żeście tylko znaleźli? - spytał ze srogim wyrzutem Bolebor.
- Najtrzeźwiejszy on był ze wszystkich, a obeszliśmy z dwadzieścia chałup. - odparł jeden ze strażników na swoją obronę.
- Mów, co o nim wiesz i o kobiecie jego! - rozkazał kmieciowi inwestygator.
- Ano waści spokojniuchno, bo mówić mi niełatwo, gdy w gardle zaschło – począł mlaskać jęzorem i rozglądać się po zgromadzonych, szukając wzrokiem jakiego pełnego dzbańca do wychylenie. Zgromił go jednak wzrokiem Bolebor, więc do mowy znów wrócił – ano schlał się nieboraczyna, jak zwykle. Dlatego on taki blady. Nie trza było medyka wzywać, bo dojdzie do siebie. Przeca tylko czasem go konwulsje za tors łapały – tutaj podszedł do trupa, zatoczył się przy tym na lekarza, tak, że ten upadł na mokrą trawę – wstawaj psi synu! Pić idziem! - zakrzyknął i począł trupem tarmosić za fartuch.
Tego już było za wiele dla zasadniczego życiowo Bolebora, więc solidnym kopniakiem w zad zdzielił wieśniaka, że ten zatoczył się dwa razy i łbem obił się o pień drzewa.
- Mów kim był ten twój Zbigórz, bo trupa już nie obudzisz! Kim była jego kobita i czy ktoś jeszcze w tej chacie mieszkał?
Wieśniak jeszcze jakiś czas dochodził do siebie, nim dotarło do niego pytanie inwestygatora.
- Nie ma się co nerwować, waści panie. Zbigorz to chłop dobry i napić się potrafił, gdy trzeba... no i gdy nie trzeba to też się umiał napić. A babę to on głupią ma bardzo, bo ją bić się należało, bo inaczej nic nie rozumiała. Ot, takie ci u nas wiejskie, spokojne życie, mości, waści panie.
- Pracował gdzie on?
- Zbigórz? No właściwie, to gospodarował na swoim obejściu, jako i ja, bo my są wolne chłopy. Nie wspominając, że za młodu żeśmy na jednej galerze po Puckiej Zatoce gdańskie regimenta abordażowe wozili... no ale teraz to on raczej tylko obejścia doglądał. Synów miał trzech, ale pierwszy w świat poszedł, drugiego ubili gdzieś w Królewcu, a trzeci to głupi niedojda, co jeszcze młody jest. Na imię ma Zygmunt, choć wołają za nim Zyguszko – skończył, po czym zwiesił wzrok na trupie – poważnie on zmarł był?
Lekarz w końcu wygramolił się z trawy i znów powrócił do oględzin zwłok. Poluzował sznur i przypatrzył się bruździe wisielczej. Począł referować:
- Wątpliwości mieć nie można, że zawisł za życia...
- Ha, ha! - zarechotał butny strażnik – toć ja nie widział jeszcze nigdy, by kto mógł się po swej śmierci sam obwiesić na drzewie.
- Ja zaś nie słyszałem nigdy, żeby głupiec zrozumiał swój błąd – odparł inwestygator, lecz szybko wrócił do meritum – mów dalej, herr medicus!
Lekarz natomiast podwinął do góry fartuch denata. Ich oczom ukazała się ziejąca rana podbrzusza, która zdawała się być starannie obmyta, że śladów krwi uchwycić w świetle pochodni się nie dało.
- Tutaj to samo! - orzekł lekarz – z tym, że jemu kto wykroił całe trzewia. Ślady krwi ma na płaszczu, ale tylko na zewnątrz. Obwiesili go na drzewie i zaraz po tym wykroili flaki, lub też krótko przed tym jak go obwiesili to zrobili. Trup zaś świeżo zastygły.
- Kompletne bzdury! To wszystko brzmi jak dobry dowcip! - znów wtrącił się strażnik, nie dopuszczając do myśli podobnych scenariuszy.
Tymczasem pozostali strażnicy, a było ich jeszcze trzech, poczęli spoglądać na siebie trwożnie. Makabrycznej historii dreszczy poczęła dodawać opadająca na bagienne okolice mgła, zaś w oddali dało się słyszeć wycie wilków.
Bolebor tymczasem zadumał się nad trupem.
- Zyguszko. - rzekł, po czym zwrócił się do strażników – musicie go znaleźć!
Wtem dał się słyszeć tętent końskich kopyt. Z mroku wyłonił się jeździec i stanął tuż przed Boleborem.
- Szukają cię waść i do siebie natychmiast wzywają! - ozwał się gromkim głosem posłaniec, kierując słowa do inwestygatora. 
- Któż? Czyż nie widać, że jestem zajęty na miejscu zdarzenia występnego? - odparł.
- To sprawa najwyższej wagi międzynarodowej! Oczekuje cię starosta spół z burmistrzem, gdyż w magisterium obradują. Tymczasem sekretarz starościński radzi, by tej tutaj sprawy nie wszczynać i nie nadawać jej biegu, bo tereny osady Dziewięciu Włók kościołowi izydyjskiemu bezpośrednio podlegają na czele z sacerdosem pruszczyńskim. On to władny tylko jest, by winnych zaniedbań przy połogu osądzić.
- Przy jakim połogu? - zaprotestował lekarz – przecie trup babski nie w ciąży był za życia, jeno ktoś wybałuszył jej trzewia umyślnie.
Inwestygator gniewnie zacisnął pięść i poczerwieniał ze złości. Po chwili jednak odparł posłańcowi służbowym, spokojnym tonem.
- Przekaż odpowiedź, że pojawię się przed eminencjami nim służba zdąży rozkulbaczyć twojego konia.

Offline

 

#2 2023-08-31 11:56:36

Nivca

Administrator

Zarejestrowany: 2014-01-13
Posty: 31
Punktów :   

Re: Zyguszko

Wielebny Paulus Angra Mainju Lamassu był inkwizytorem Jego Świątobliwości Nitokrisa, sacerdosa Kościoła Izydy-Thermuthis, której rozległy kompleks klasztorny mieścił się w Pruszczu w zakolu rzeki Radaune. Był już późny wieczór, kiedy to nasz skromny sługa Świętej Matki Karmicielki przybył ze swoim przełożonym do Rechtstädtisches Rathaus w Danzig. Nakazano mu, aby oczekiwał na stosowne dyspozycje w przedsionku do Sali Sądu Wetowego a w tym czasie Świątobliwy Nitokris, za zamkniętymi drzwiami, radził z burmistrzem Constantinem Ferberem der Ältere i starostą królewskim Janem Cetnerem herbu Przerowa. Aby nie tracić czasu po próżnicy, Paulus oddał się lekturze Codex Hillaria. Była to jedna z najważniejszych ksiąg jego wyznania, która opisywała życie, śmierć i zmartwychwstanie Ozyrysa. To właśnie, po trzykroć święta Izyda, wraz z Neftydą, wzbudziła do życia swego małżonka, który został zabity przez Seta. Pobożną ciszę zakłócił, stopniowo narastający, odgłos kroków na schodach. Akompaniament brzęknięć ostrogów wskazywał, że zbliżająca się osoba przybywała konno. Starościński Inwestygator Bolebor Bolevi vel Sworzń stanął na szczycie schodów. Zasapał się biedaczysko, gdyż słuszna postura nie pomagała w prędkim pochodzie na drugie piętro ratusza. Takoż nocna galopada z rozdziawioną gębą, wespół z wcześniejszą ratio sprawiły, iż zaschło mu w gardle niemiłosiernie i na widok zakapturzonego jegomościa z rozłożoną, na kolanach książką, choćby i chciał, to słowa wydusić nie mógł. Stał jeno i sapał, jak sfatygowany miech kowalski.
- „Nie ma bowiem nic ukrytego, co by nie wyszło na jaw, ani nic tajemnego, co by się nie stało wiadome. Dlatego wszystko, co powiedzieliście w mroku, w świetle będzie słyszane, a coście w izbie szeptali do ucha, głosić będą na dachach.” … secundum Scripturas – cichym acz stanowczym tonem odczytał Paulus z Codex Hillaria.
- Na mą brodę! Paweł, stary byku, to ty? – szczerze ucieszył się gruby śledczy.
- Nikt inny, tylko ja, we własnej osobie.

Offline

 

Stopka forum

RSS
Powered by PunBB
© Copyright 2002–2008 PunBB
Polityka cookies - Wersja Lo-Fi


Darmowe Forum | Ciekawe Fora | Darmowe Fora
www.4x4kalisz.pun.pl www.piotker-mu.pun.pl www.alwaysdrunk.pun.pl www.kredyt-w-czestochowie.pun.pl www.straz112-998.pun.pl