Rzeczpospolita Alternatywna

Radogród

  • Nie jesteś zalogowany.
  • Polecamy: Komputery

#1 2020-08-26 19:17:40

Nivca

Administrator

Zarejestrowany: 2014-01-13
Posty: 31
Punktów :   

Sprawa Rodzinna

Sprawa rodzinna

Czas. Przeszłość i teraźniejszość, która płynnie staje się nieodległą przyszłością.

Miejsce. Charakter miejsca dobrze oddaje wiersz siedemnastowiecznego, włoskiego poety i podróżnika, który kiedyś tak oto opisywał naszą metropolię.

"Państwo - miasto. Miasto miast. Więzienie więzień.
Ze wzgórza Nudis Pedibus patrzyłem na labirynt z kamienia.
Dymy z kominów sprawiały, że widok był niewyraźny.
Nieskończone szachownice ulic. Budynki i place.
Mosty, wieże i ludzie. Pycha i strach.
Wszystko czekało w zatrwożeniu na następną chwilę.
Przyszłość nadchodziła, bo Ktoś ją wymyślał.
Ja również istniałem tylko w wyobraźni."

Halbros z Serranto: "Radogród." (Tłum. Jeremiasz Biebrzycki, Ballady italskie tom II, Humanistyczna Akademia Polska w Radogrodzie, 1978 r.)

Osoby.
Jerzy Bolesławski ps. Bolec. Funkcjonariusz Policji Koronnej. Dosyć gruby jegomość. Zgorzkniały i pozbawiony wiary w świat i ludzi. Wielki miłośnik przednich trunków i jadła wszelakiego. Za swoje największe osiągnięcie życiowe uznaje posiadanie karty stałego klienta w sieci restauracji „U grubego Iwana”.
Paweł Arymanowicz Byczenko ps. Byku. Partner Bolca z „Firmy”. Postać wysoka i wysmukła. Uczciwy policjant a oprócz tego kochając mąż i ojciec gromadki dzieci. Człowiek prawy i uczciwy. Pozbawiony wad. No może poza drobnym zamiłowaniem do gier hazardowych.
Tatiana Pałenko. Kiedyś zajmowała się zawodowo sportem a obecnie koncentruje się na byciu piękną kobietą. Przyjaciółka Byczenki, z którym nie łączą ją żadne, podkreślam to, jakiekolwiek żadne bliższe relacje o charakterze intymnym. 
Zygfryd Shneeksberg. Potentat w branży budowlanej. Raczej nie wystąpi osobiście w tej historii, ale jest w niej dosyć ważny. To właśnie jego chore knowania zainicjowały opisany tu ciąg zdarzeń.
Katia Shneeksberg. Żona Zygfryda i zła kobieta. Królowa lodu. Co do aparycji, cyt.: „Twarz pociągła nakropiona piegami, które odejmowały jej kilka lat – z trzydziestu siedmiu, które przeżyła. Ogólnie ładna.”
Arture Knoppe. Kolega i prawa ręka Zygfryda. Jeśli wyobrazisz sobie archetypicznego urzędnika z okularami w grubych oprawkach, pochylonego nad zasłanym papierzyskami biurkiem, to będzie właśnie Artur. Beton o niewielu cechach ludzkich.
Izrael Rosenzweig. Pracowity biznesmen. Człek przebiegły i pragmatyczny. Stary znajomy Pawła Byczenki. Podobno nieźle tańczy.
Erwin Josef Zeis. Tajemniczy jegomość, który ani na chwilę się tu nie pojawia, za to kilka razy się o nim wspomina. Ekscentryczny naukowiec, główny bohater zupełnie innej opowieści. Okoliczności jego, poddawanej niekiedy w wątpliwości, śmierci spędzają sen z powiek innym bohaterom.
Pozostali. Liczne panoptikum osobliwości i ludzi przeciętnych. Biedni, bogaci i tacy średniozamożni. Jeśli przyjrzeć się dokładnie, to pewnie ktoś z Was też tu występuje. Być może przechodzicie ulicą albo siedzicie kilka stolików dalej „U grubego Iwana”.

    Byczenko i Bolesławski przebywali w pokoju służbowym numer 666 na szóstym piętrze Komendy Policji Koronnej w Wolnym Mieście Radogrodzie przy ulicy Hetmana Piłsudskiego pod numerem 11. Była godzina 19:00. Piękny letni wieczór za oknami a oni biedni, przez zapewne złośliwość naczelnika Studeli, wpisani w grafiku na dyżur. Oczywiście każdy co jakiś czas musiał odwalić dyżur w dniu wolnym, ale kiedy już się jest wtedy w robocie, w tak wyjątkowo zajebisty dzień, to nie sposób być obiektywnym. Po prawdzie, zajebistość tegoż dnia nie wynikała li tylko z warunków atmosferycznych. Akurat dzisiaj, dosłownie za chwilę, miała się rozpocząć finałowa walka gladiatorów w ostatnim dniu Igrzysk Letnich. Nawet jeżeli nie udali by się do amfiteatru w Nowym Rzymie, można było iść do Grubego Iwana, gdzie przy sztofie piwa i grillowanych żeberkach, w towarzystwie znajomych, oglądało by się walkę na wielkim ekranie, a nie na małym monitorze laptopa.
- Po mojej lewej stronie Hoplomachus, przesławny i potężny Iwan „Kruszyna” Dragunow ze szkoły Andrieja Niewińskiego herbu Iwicza.
Na słowa komentatora trybuny wybuchnęły wielotysięczną wrzawą. Gwizdy i krzyki odbijały się echem, początkowo bezkształtnym i kakofonicznym, by stopniowo przejść w rytmiczne skandowania „Dra-gu-now! Dra-gu-now!! Dra-gu-now!!!” Kruszyna wbił swoją, długą na ponad sążeń, włócznię w piach areny i zdjął hełm z czerwonym pióropuszem. Trzymał go nad głową dopóki dźwięk jego imienia nie utonął ponownie w bezkształtnej kakofonii.
- Z mojej prawej strony Murmillo, zwycięzca 45 walk, bezlitosny radogrodczyk Saturnin „Grabarz” Kulesza, który dumnie reprezentuje szkołę pracowitego mieszczanina Stefana Mullera.
Ponownie publika podniosła oszalały jazgot a Murmillo zaczął wybijać gladiusem rytm o swoją tarczę. Umieszczone przy arenie mikrofony i system nagłośnienia podniosły złowrogi stukot do głośności burzowych gromów, co zgrało się z powtarzanym przez niezliczone gardła dźwiękiem jego imienia.
- Postawiłem 50 guldenów na Grabarza. - Byczenko zatarł ręce w podekscytowaniu.
- Dragunow jest w szczycie formy a twój Grabarz już nie jest młody. - Bolec był sceptyczny jeśli chodzi o zakłady.
- A widzisz. Wszyscy tak kombinują jak ty, dlatego za grabarza płacą jak jeden do dziesięciu. Chłopie, widzę, że ty kompletnie nie znasz się na zakładach.
- Izydo Częstochowska! Miej w opiece głupców i szaleńców. Tyle pieniędzy co ty przejebałeś na zakładach, to by można wyżywić wszystkie biedne dzieci z ulicy Fabrycznej przez dziesięć lat.
- Albo ciebie grubasie, przez tydzień. Zobaczysz, tym razem mi się poszczęści. - Byczenko czuł, że dzisiaj jest jego dzień.
Po tradycyjnych pozdrowieniach na arenie zostali tylko gladiatorzy. Na znak dany przez Króla rozpoczął się finałowy bój. Zawodnicy rozpoczęli zmagania spokojnie zbliżając się do siebie. Do tej pory nie byli wystawiani do wspólnej walki, choć oboje wielokrotnie analizowali swoje poczynania podczas treningów. Wiele godzin spędzili oglądając nagrania innych walk. Nie można było powiedzieć, że potyczki były reżyserowane, jednak tradycja oraz potrzeby widowiska wymagały aby wszystko nie odbyło się zbyt szybko. Zaczynało się od gry wstępnej, widowiskowych ciosów, zadawanych na poły poważnie, na poły markowanych. Publiczność należało rozpalić. To właśnie takie podejście gwarantowało sławę i uwielbienie ludu. Dla niewprawnego obserwatora mogło się wydawać, że Hoplomachus dysponujący długą, ciężką włócznią będzie górował nad przeciwnikiem zbrojnym tylko w klingę długości jednego łokcia. Dystans jednak szybko można było skrócić sprawnym, szybkim podejściem a wtedy długie drzewce tylko przeszkadzało. Zdarzało się również, że nieokute drzewce ulegało uszkodzeniu pod ciosem ciężkiego gladiusa a wtedy Hoplomachusowi pozostawał tylko sztylet. Niespodziewanie Kruszyna zaatakował i zadał pchnięcie, celując prosto w twarz. Cios był błyskawiczny. Grabarz zdążył tylko unieść nieco prostokątną tarczę, co spowodowało, że żeleźce hasta nie trafiło w ażurową zasłonę, lecz poszło wyżej i ześlizgnęło się po, wykonanej z polerowanego brązu górnej części „rybiego” hełmu. Trybuny eksplodowały.
- A widzisz, kurwa. Rusza się jak mucha w smole. Trzeba było te 50 guldenów po prostu przepić. - Bolec był rozbawiony.
- Na początku to i tak się pierdolą w tańcu grubasie. Daj mu chwilę, to zobaczysz. - Byczenko wiedział, że trochę jeszcze potrwa zanim zacznie się prawdziwa walka.
Teraz toczyło się już szybciej. Saturnin Grabarz natarł na przeciwnika. Ciężka Scutum uderzyła jak taran zderzając się z mniejszą owalną tarczą. Kruszyna zawczasu jednak postąpił nieco w bok. Gdyby tego nie zrobił mógłby zostać powalony na plecy, a tak udało mu się odtrącić tarczę przeciwnika i znalazł się z jego lewej strony, poza zasięgiem miecza. Sam jednak nie mógł wymierzyć ciosu z uwagi na zbyt krótki dla włóczni dystans, dlatego szybko odskoczył w tył i uniósł swój oręż nad głowę gotowy, aby w każdej chwili kłóć w Murmillo.
    W takiej to właśnie chwili stało się to, czego można się było spodziewać. Zadzwonił pierdolony telefon od jebanego dyżurnego.
- Tylko, kurwa nie teraz!!! - Byczenko nie posiadał się z wkurwienia.
- Czego?! - Odebrał Bolesławski.
- Oglądacie walkę? - Dyżurny, doskonale zdawał sobie sprawę, że oglądają, bo przecież większość ludzi w tym kraju to właśnie w tej chwili robiła.
- No mów, kurwa. - Policjant odpalił papierosa.
- Jeden z was musi podjechać przyjąć zawiadomienie o zaginięciu.
- Jak można zgłaszać zaginięcie o godzinie 19:00? Jeszcze w jebaną sobotę? Poza tym, czemu ktoś nie ruszy dupska tutaj? - Bolec nie krył frustracji.
- Nie pierdol, tylko pakuj się i jedź. Shneeksberg. Takie nazwisko. Mówi ci to coś?
- Chuja mi to mówi i chuj mnie to obchodzi. - Bolec zełgał, gdyż parę razy obiło mu się to nazwisko w wiadomościach.
- Komendant i naczelnik Studeli mieli by pewnie trochę inne zdanie na ten temat. Wysyłam ci adres na twój terminal. Myślę, że będzie fajnie, jak Pani Shneeksberg nie będzie musiała zbyt długo czekać.
Rozmowa z dyżurnym się zakończyła. Byczenko nie odrywał oczu od ekranu, gdzie tytaniczne zmagania toczyli gladiatorzy. Bolec domyślał się jak zaraz potoczy się sytuacja.
- No weź tam pojedź. Nie mogę tego przegapić. Mówiłem ci, że postawiłem 50 guldenów. Zresztą, czy wygram czy nie, to postawię ci Megakoryto u Iwana. - Byczenko widział, w jaką strunę uderzyć.
- Zajebiście kurwa!
Bolec stoczył się do opustoszałego, podziemnego parkingu, gdzie zaparkowana była jego Warszawa Elektro GT. Wyjął z teczki terminal i przesłał adres do pokładowego GPS-u. W ciszy przemierzał opustoszałe ulice Radogrodu. Kierował się na ulicę Zdrojową, która była położona w dzielnicy prominentów. Mijał po drodze posiadłości zamieszkałe przez szlachtę i patrycjat. Miliony guldenów w betonie, cegłach i kamieniach ułożonych jeden na drugim. W środku siedzieli właściciele miasta. Ich pieniądze decydowały o losie milionów mieszkańców metropolii. W tym o karierze naszego dzielnego policjanta, który zajechał teraz na podjazd i stał przy bramie z kutego żelaza.
    Zygfryd Shneeksberg był grubą rybą w branży budowlanej. Zamieszkiwał razem z żoną Katią. Dzieci się nie dochowali. To znaczy teraz to nie wiadomo gdzie był, bo ponoć się zgubił. Zresztą to się miało zaraz okazać.
- Aspirant Bolesławski. Policja Koronna. - Leniwie wycedził do domofonu gruby gliniarz.
Z teczką pod pachą i papierosem w ustach czekał na odpowiedź. Nie doczekał się jej. Brama otworzyła się bez zbędnych komentarzy. Przeszedł ułożoną z bazaltowych płyt aleją w kierunku oddalonego o około sto metrów parterowego, choć rozległego domostwa. Przed drzwiami zatrzymał się na chwilę aby dokończyć fajkę. Przez chwilę zastanawiał się co zrobić z niedopałkiem ale z pomocą przyszła stojąca obok donica z iglakiem. Miał już nacisnąć dzwonek, kiedy z głośnika dobiegł głos kobiety.
- Drzwi są otwarte. Niech pan przejdzie prosto przez hol. Jestem na tarasie.
Bolec nie zwrócił uwagi na wystrój domu. Raz, bo miał to w dupie. Dwa, bo we wnętrzu panował półmrok. Kierował się w stronę wielkich szklanych drzwi za którymi, był taras oświetlony latarniami. Wyszedł na rozległe podium wyłożone płytami różowego marmuru. Kilka stopni niżej znajdował się basen otoczony cicho szemrzącymi fontannami i starannie przyciętymi krzewami. Po lewej stronie od wyjścia ustawiony był okrągły stolik ze szklanym blatem. Przy nim stały trzy wygodne wiklinowe fotele wyściełane jakimś futrem. Owczym albo innym. Nieistotne. Na jednym z foteli wyjebana była Katia Shneeksberg. Specjalnie użyłem tego niezbyt politycznego słowa „wyjebana” bo to jedyne i trafne określenie na niedbały, lekceważący sposób w jaki usadowiła się ta bogata franca. W jednej ręce trzymała szklankę whisky. Wiemy, że to była whisky, bo na stole stała butelka Glenmorangie. Zapewne z tych starszych. Odpita w jednej trzeciej. W drugiej szponiastej łapie, zwisającej przy oparciu tlił się cienki papieros. Popielniczki nie było. Kiepy leżały na podłodze. Kobieta była w dżinsach i zwykłym białym t-shircie. Dosyć zgrabna, choć z solidnymi udami i łydkami. Cycki małe. Twarz pociągła nakropiona piegami, które odejmowały jej kilka lat – z trzydziestu siedmiu, które przeżyła. Ogólnie ładna.
- Zgłaszała pani zaginięcie. - Bolesławski nie czekając na zaproszenie usiadł naprzeciwko niej i położył teczkę z terminalem na stole.
Katia zaciągnęła się papierosem, po czym naraz wychyliła całą dawkę bursztynowego płynu. Popatrzyła na kryształową szklankę, by po chwili rzucić nią w kierunku najbliższej fontanny. Strzał był idealny. Szkło z brzękiem rozprysło się na marmurze.
- Tak zgłaszałam.
- Pani jest pijana. - Bolec wiedział już, że to nie będzie krótka piłka.
- Nie jestem pijana. Dopiero mam się zamiar napierdolić. Czekaj pan. Pójdę po szklanki.
Katia zniknęła w ciemnym domu a Bolec zapalił papierosa i zaczął odpalać terminal. Otworzył elektroniczny formularz zgłoszenia i zaczął wypełniać rubryki. Po chwili przyszła Katia. Przyniosła dwie szklanki. Do każdej wlała po około 150 gramów szkockiej. W butelce już niewiele zostało.
- Pijemy! - Zakomenderowała. Po czym wychyliła połowę ze swojej lufy. - Katia. Mów do mnie Katia.
- Jerzy. Dla przyjaciół Bolec. - Powiedział Bolec i upił nieco ze swojej szklanki.
- Bolec? Zajebiście. Myślałam, że policjanci nie mogą pić na służbie.
- Właściwie to już za chwilę nie będę na służbie. Jak wypełnimy zgłoszenie to prześlę je do dyżurnego. Mój kolega będzie obsługiwał resztę zdarzeń. Przynajmniej taką mam nadzieję.
- Dzisiaj są moje urodziny Bolec. Wypijmy moje zdrowie.
- Nie pogardzę dobrą wódą i tak dalej ale miałem przyjąć zgłoszenie.
- Na początek przeczytaj to. - Katia wyjęła z kieszeni poskładany kawałek papieru wydrukowany małą czcionką.
„Królowo Lodu!
    Niewiele rzeczy jest tak pełnych hipokryzji i frazesów jak życzenia urodzinowe. Zaklinamy rzeczywistość aby jubilat doznał ze strony otocznia zdarzeń postrzeganych przez niego jako pożądane. Właściwie czynimy to bezrefleksyjnie, a jest to w przecież jakaś forma rytuału magicznego. Tak, jakby wypowiadane przez nas słowa mogły oddziaływać na świat zewnętrzny. No a zdmuchiwanie świeczek na torcie? „Zamknij oczy i pomyśl życzenie.” Średniowiecze! Życzenia urodzinowe są jak modlitwa. To wspaniały przykład tego, jak można wmówić sobie, że robimy dla kogoś coś dobrego nie robiąc tak naprawdę kompletnie nic. To kolejne kłamstwo i potwierdzenie, że istnieje tylko egoizm. Wszystko, co kierujemy do innych, w rzeczywistości służy tylko naszej próżności.
    Pozwól zatem, że napawając się swym złudnym poczuciem altruizmu, złożę Ci najszczersze i najserdeczniejsze życzenia urodzinowe. Bądź wytrwała w nadawaniu pozorów celowości bezsensownemu życiu. To piękne, bo jakikolwiek kierunek wybierzesz będzie właściwy. Do tej pory szło Ci świetnie. To nic, że to wszystko jest tylko oszustwem. To również jest cudowne, bo mimo zrozumienia istoty rzeczy, brniemy poprzez czas z pięknym uśmiechem wymalowanym na twarzy. Każdy z nas goni za swym własnym szczęściem, za odrobiną przyjemności. Czasami kosztem innych. Nie ma się co przejmować. Tobą też się nikt nie przejmuje.
    Nie znajduj tylko w moim liście jadu, ponieważ go tu nie ma. Piszę to będąc pozytywnie umotywowanym, pełnym spokoju i jakiejś formy sympatii do Ciebie. Moje słowa uważam za optymistyczne i prawdziwe. Myślisz podobnie jak ja albo z wielkim mistrzostwem wmówiłaś sobie, że świat jest jednak inny, niż to opisałem. Mam nadzieję, że lektura dostarczyła ci jakichś odczuć, choć nie jestem pewien, czy pozytywnych.
P.S. Pieniądze zobaczysz jak świnia niebo.”
- Królowa Lodu? To żeby niby od tego, że świetnie robisz laskę? - Gruby policjant nie dysponował aż tak prymitywnym poczuciem humoru. Pozwolił sobie na ten „żart” ponieważ zaczynała go irytować ta sytuacja i fakt, że jakaś zarozumiała bogata lalunia wzywa Policję, żeby umilić sobie wieczór po rozstaniu z mężem.
Katia przez chwilę patrzyła w milczeniu na twarz swojego rozmówcy. Nieco zaimponowało jej, że ten szeregowy pies odważył się na tak bezczelny tekst w stosunku do osoby z wyższego stanu. Określenie królowa lodu dotyczyło, w tym przypadku, jej przymiotów charakteru a nie relacji damsko – męskich.
- Możesz być pewien, mój nowy kolego, że robię to naprawdę dobrze.
- No cóż.  Chyba nie mamy podstaw do twierdzenia, że Zygfryd się zgubił. Oczywiście, jeżeli założyć, że to napisał Twój mąż bo nie ma tu podpisu. - Bolec zamknął terminal i zaczął go chować do teczki.
- Poczekaj chwilę.
- Pomyliłaś instytucje kobieto. Idź do adwokata. Zapisz się na jakąś terapię albo coś. - Bolec wstał i zaczął odchodzić.
- Mówi ci coś nazwisko Erwin Josef Zeiss?
- Pierwsze słyszę. - Bolec zatrzymał się. Starał się być spokojny ale w rzeczywistości zaczynał być konkretnie posrany.
- Usiądź proszę ze mną jeszcze na chwilkę i porozmawiajmy. W końcu przecież dzisiaj są moje urodziny. - Katia fałszywie uśmiechnęła się i zamrugała oczami.
- W sumie to nie dopiłem whisky. To o czym chciałaś rozmawiać? - Bolec usiadł i podniósł szklankę.
- Ze swoim partnerem załatwiliście to tak, że Zeiss został uznany za zmarłego. Ludziom z Fabryki Mózgów Elektronowych bardzo na tym zależało. - Po twarzy Katii nie było widać żadnych emocji.
- Czego chcesz?
Bolec wiedział, że pomiędzy wiedzą na jakiś temat a prawomocnym wyrokiem skazującym funkcjonariusza Policji Koronnej jest jeszcze spory dystans. Nie mniej jednak czuł się dyskomfortowo w takiej sytuacji. Poza tym wymiar sprawiedliwości to jedno, a interesy potężnych korporacji to druga sprawa. Cholera wie co gorsze. Nawet jego służbowy terminal został wyprodukowany przez FME.
- Na początek grubasku troszkę się wyluzuj. Napij się łychy i uważnie słuchaj. Chciałabym się z tobą troszkę zaprzyjaźnić. - Katia rozlała do szklanek resztę alkoholu. - Mój stary dowiedział się, że od kilku lat miałam romans. Przez prawie cztery lata pieprzyłam się z Twoim kolegą ze studiów Adamem Starskim z FME. Jak widzisz, świat jest mały. Okazuje się także, że alkohol i seks mają takie działanie, że języki się rozwiązują. Adam opowiadał o różnych rzeczach a między innymi o waszej wspólnej akcji z tym szalonym naukowcem Zeissem. Kiedy to usłyszałam, nie pomyślałam, że do czegokolwiek taka informacja mogłaby mi się przydać. Oczywiście Zygfryd nie był szczęśliwy, że ktoś przyprawiał mu rogi, ale początkowo wydawało mi się, że jakoś się wszystko poukłada. Niestety tak się nie stało. Kilka dni przed moimi urodzinami dostałam list, który wcześniej czytałeś. Chciałam porozmawiać z mężem ale zniknął. Znam tego debila i wiem, że jak sobie coś ubzdura to kurewsko trudno go zmusić do zmiany zdania. Rozmawiałam z jego kolegą i prawą ręką – Arturem Knoppe. Zygfryd, zanim wyjechał powierzył jemu prowadzenie firmy. Mają ze sobą kontakt ale Artur nie wie albo nie chce powiedzieć, gdzie przebywa mój mąż. W całej tej sytuacji problemem są oczywiście pieniądze. Gdyby Zygfryd się ze mną rozwiódł, bez względu na to, z czyjej byłoby to winy, zgodnie z intercyzą, musiałby się podzielić ze mną swoimi miliardami. Zresztą nie sądzę aby chciał wywlekać przed sądem mój romans ze Starskim. Firma mojego męża jest duża ale przy Fabryce Mózgów Elektronowych malutka, jak Honduras na mapie. Starski to gruba ryba i nie byłby zadowolony bo sam ma szczęśliwą, kochającą rodzinę. Pozew o rozwód mogę złożyć ja, tylko aby odbyła się rozprawa potrzebujemy Zygfryda. Jak wiesz, w razie nieobecności pozwanego, dopiero po 10 latach można orzec o rozwiązaniu małżeństwa. Dziesięć lat to dużo, a przez ten czas będę miała do dyspozycji tylko skromne kieszonkowe. Z twojego punktu widzenia to pewnie ładna sumka ale… No właśnie. Po prostu jestem pazerną zdzirą. Oprócz rozwodu całkiem niezłym rozwiązaniem jest spadek. Nawet, gdyby mój urażony mąż postanowił zapisać swój majątek na jakiś cel charytatywny, to mam jeszcze prawo do zachowku. Tak więc, jak widzisz mój drogi Bolcu, kurewsko zależy mi na tym aby Zygfryd do mnie wrócił. Żywy lub martwy. Właśnie wtedy pojawiasz się ty. Ty i twój kumpel Byczenko. Już raz udało się wam odpierdolić niezły numer z tym Zeissem. Zresztą jak to załatwisz to już nie mój problem. Możesz go tu przywlec na łańcuchu albo przywieźć jego odcięty łeb. Chuj mnie to obchodzi, ale masz to zrobić. W przeciwnym wypadku, przysięgam na Dziewiąte Piekło, zniszczę ciebie i twojego kolegę. Rozumiesz Bolec?
- Skąd wiedziałaś, że to ja dzisiaj do ciebie przyjadę. - Zainteresował się Bolesławski.
- Na Trójcę Kapitolińską, to nie jest tak trudne ustalić, kto kiedy pełni dyżur. Najwyżej, zamiast z tobą gadałabym teraz z twoim kumplem.
- Pogadam z Bykiem. - Powiedział Bolec, po chwili milczenia. Już nie czuł strachu. Z jednej strony czuł do Katii odrazę jednak w jej spojrzeniu było coś, co go poruszyło. Za całym złem jakie nosiła w sobie krył się strach. Jak w wierszu Halbrosa z Serranto: „Pycha i strach.”
- No. Dokładnie. Pogadaj z Bykiem i wiedz, że jeśli ktoś jest dla mnie miły, to ja też potrafię być bardzo miła. - Kiedy to mówiła, jej twarz rozpromieniła się słodkim, szczerym uśmiechem. Wstała i stanęła za fotelem Bolesławskiego. Zaczęła gładzić jego kark i ramiona.

Kolejnego dnia, we wczesnych godzinach popołudniowych.

    Wiele się mówi o ludzkiej indywidualności, o tym, że każdy z nas jest wyjątkowy, niepowtarzalny. Wydaje się nam, że odróżniamy się od innych przedstawicieli naszego gatunku. Tak naprawdę, to nawet nie o same różnice chodzi, tylko o to, że uważamy się za lepszych. Bycie bogatszym, ładniejszym, mądrzejszym stanowi dla nas wartość samą w sobie. Decyduje o naszym smutku lub weselu. Dążenie do wywyższenia się ponad innych jest motorem naszego działania. Pewnie, jak wszystkie aspekty naszej psychologii można by to sprowadzić do uwarunkowań ewolucyjnych. Jednostki najbardziej zdeterminowane do bycia lepszymi zapewniają sobie sukces rozrodczy. Wszyscy jesteśmy potomkami zwycięzców w wyścigu szczurów. Wielka wygrana przyciąga, obiecuje poczucie dumy. Pragniemy jej. Jedni słabiej a niektórzy dużo mocniej od innych. Kiedy tylko dostąpimy zaszczytu bycia lepszym jesteśmy w środku wszechświata. Zdajemy sobie sprawę, że po to właśnie żyjemy. To nadaje naszemu życiu sens. Nic więcej się nie liczy. Jak bardzo nas to uzależnia? Jak bardzo chcemy poczuć to znowu? Nie dziwi przeto, że kiedy się nam nie udaje dopada nas smutek, przekonanie o niecelowości wszelkiego działania. Bezgraniczny smutek i zgorzknienie odbierają energię. Lęk przed kolejną porażką osłabia motywację. Tutaj znowu wracamy do indywidualności. Coś takiego nie istnieje. Tak naprawdę wszyscy są jednakowi. Wszyscy chcą tego samego. Każde z ludzkich pragnień to jeden potencjometr. U poszczególnych osób te regulatory są ustawione w różnych pozycjach. Sztuką jest natomiast, kiedy ktoś potrafi tą aparaturą sterować według swego uznania.
    Rozważania Bolca połączone z ulubioną formą relaksu w pracy, czyli strzelaniem z gumek recepturek do portretu Króla Jegomości przerwało brutalne i energiczne wtargnięcie do pokoju Byczenki.
- No widzisz kurwa! 500 guldenów wygrałem na zakładzie. Szkoda, że nie widziałeś walki do końca. Kolego! Megakoryto już ci obiecałem ale… Zresztą żądaj czego chcesz. Oczywiście w granicach rozsądku. Jaka jest ta twoja ulubiona whisky? No, jak się ten szajs nazywa? A może wieczór z jakimś kociakiem w Siódmym Niebie?
- Mamy problem Pawle. - Bolec trafił Jego Wysokość gumką w samo czoło.

Kilka machnięć ogonem później.

- To co się w końcu stało z Zeisem? - Byczenko stał przy oknie pomieszczenia służbowego i gapił się na wieżowce w centrum miasta.
- Też się kiedyś o to zapytałem Starskiego i odpowiedział mi: „nie interesuj się bo kociej mordy dostaniesz”. - Bolec siedział z nogami na biurku i nie przestawał strzelać do portretu. Przez myśl przeszło mu, że ledwie 20 lub 30 lat temu, gdyby go ktoś o to podjebał, to ostatnie lata, zakończonego bolesną śmiercią, życia spędziłby na przykład w kopalni uranu.
- Kurwa! Przestań napierdalać tymi gumkami. Co mnie podkusiło, żeby cię wtedy posłuchać.
- No nie wiem, może gruba koperta wypchana banknotami o niepraktycznie wysokich nominałach. Dzięki temu bujałeś się potem tygodniami po kasynach i hotelach z Tatianą czy jakimiś innymi dupami. Posłuchaj! My tylko troszeczkę ponaciągaliśmy kilka rzeczy w papierach. Tak? Nikomu nie stała się żadna krzywda. Załatwiliśmy ciało z prosektorium. Jakiś bezimienny lump, którym nigdy nie interesował się choćby pies z kulawą nogą a po śmierci zagrał rolę swojego życia.
- I do tego ten twój kumpel Starski… Taki kurwa tajemniczy ale już swojej kochance to potrafił napierdolić głupot. - Byczenko nie przestawał być poirytowany.
- No, to akurat z jego strony skrajna głupota. Z drugiej strony, to lepiej pomyśl, jakie ty tematy omawiałeś z panią Pałenko.
- Przestań. Mam instynkt samozachowawczy. Powiedz lepiej co proponujesz w tej sytuacji.
- W sumie to mamy do wyboru co najmniej kilka opcji. Po pierwsze. Najprostszy wariant. Nie robimy kompletnie nic. A nich Frau Shneeksberg idzie ze swymi rewelacjami choćby i do samego burmistrza. Nic na tym nie zyska, poza oczywiście złośliwą satysfakcją z ujebania nas. No cóż, wydaje mi się, że byłaby do tego zdolna. Opcja druga. Idziemy z tym tematem do Starskiego. Niech nagada tej piździe do rozumu. Przecież, jeśli nas spuszczą, to duża szansa, że pociągniemy go ze sobą na dół. Tutaj z kolei nie wiem w jakiej oni są teraz komitywie. Z tego, co mówiła Katia, to chyba już nie są razem. Inna sprawa, że prościej zgnoić dwóch policjantów, niż jebanego krezusa z potężnej korporacji. Można by wreszcie zgodzić się na miłą propozycję naszej nowej koleżanki. Zaletą tego rozwiązania jest perspektywa zarobienia tych kilku marnych guldenów. Wystarczyłoby przecież, gdybyśmy tylko wytropili jej męża, tak żeby mogły się na niego rzucić hieny w togach. Spory majątek do podziału oraz dozgonna wdzięczność Frau Shneeksberg. - Bolec uśmiechnął się na wspomnienie poprzedniego wieczoru i nocy w towarzystwie swojej potencjalnej pracodawczyni.
- No jeszcze jest coś takiego, jak nieszczęśliwe wypadki, które przydarzają się nawet bogatym patrycjuszom. - Byczenko dalej studiował architekturę śródmieścia Radogrodu. Zdanie było wypowiedziane w złości. Policjanci może i mieli coś tam za paznokciami ale nie byli zabójcami. Cholera! Nawet nie brali łapówek. (Wiem, co teraz myślicie, ale dowód wdzięczności to co innego.)
- Jasne. Tak więc Byku, biorąc te mniej radykalne opcje pod uwagę, jak ty to widzisz?
Paweł Byczenko dłuższą chwilę milczał. Rozważał wszystkie „za” i „przeciw”. Wystawne życie w Radogrodzie sporo kosztowało. Fajnie jest przepierdalać kasę na dziwki, koks, wódę i hazard. Kto tego nie lubi? Dlatego jakiś nieopodatkowany dodatek do pensji jak najbardziej by się przydał. Z drugiej strony jest strach przed drakońskim prawem Rzeczypospolitej oraz czymś być może gorszym, to jest gniewem małżonki, gdyby dowiedziała się o może nieco zbyt frywolnym niekiedy, sposobie spędzania czasu, oficjalnie stanowiącego służbowe godziny nadliczbowe. Byczenko zdawał sobie sprawę, że Bolesławski w pewnym sensie czuje się odpowiedzialny za zaistniałą sytuację, dlatego zaakceptuje każdą decyzję.
- No to, Jimbo, co robimy?

Dzień później.

    Paweł Byczenko w milczeniu przemierzał korytarze w budynku Sądu Miejskiego w Radogrodzie. Każda z czterech kondygnacji była wyłożona kamieniem w innym kolorze. Na drugim piętrze dominował czerwony granit. Policjant mijał drzwi do sal rozpraw i biur. Właściwie można by je nazwać wrotami. Każde z nich sięgało ponad 3 metrów wysokości. Ozdobne, ale dosyć surowe w formie rzeźbienia wiły się w czarnej dębinie. Dzielny Byczenko tego nie wiedział ale w królewskich lasach poszło pod topór, na ten cel ponad 2 tysiące dębów. Chwilę wcześniej, podczas rozprawy, sędzia zapytywał, czy prawdą jest jakoby pięć miesięcy wcześniej, podczas przesłuchania w budynku Komendy Policji miała miejsce sytuacja, gdzie zatrzymanego za rozbójnictwo Michała Poranka bito po całym ciele elementem wieszaka ubraniowego drewnianego. „Nic mi o tym, wysoki sądzie, nie wiadomo. Pamiętam, że oskarżony Poranek stawiał opór przy zatrzymaniu i podczas tego doznał obrażeń.” Byku w myślach uśmiechał się do wspomnień. Podczas przesłuchania, dosłownie na trzy minuty wyszedł do toalety. Kiedy wracał z powrotem usłyszał bluzgi Bolca. Kiedy wbiegł do pokoju zobaczył leżącego na podłodze Poranka. Łańcuch jego kajdan, w dalszym ciągu solidnie umocowany był do uchwytu w podłodze, natomiast podejrzany kręcił się dookoła kopiąc we wszystko w zasięgu. Bolec lał go wieszakiem i wyzywał wyszukanymi bluzgami, aż się cały zziajał i spocił. Wspomnienia przerwał widok przecudnej urody protokolantki, która z plikiem papierów pod pachą wyszła właśnie przez jedne z opisanych wyżej drzwi i w akompaniamencie stukających obcasów minęła Pawła. Odwrócił się za nią, żeby ocenić jej tylne walory, a wtedy Karina (tak właśnie miała na imię) również spojrzała się przez ramię. Kiedy ich wzrok się spotkał Byczenko pomyślał, że można by częściej przychodzić do sądu. W tym miejscu, już tylko dla porządku dodam, że na kolejnej rozprawie Michała Poranka skazano na karę łączną 79 lat, 9 miesięcy i 3 dni pozbawienia wolności z obowiązkiem wykonywania nieodpłatnej pracy na cele społeczne. (Zgodnie z Kodeksem Karnym Koronnym po odbyciu 2/3 kary możliwe było ubieganie się o przedterminowe zwolnienie.) Dzielny policjant doszedł do klatki schodowej. Pisałem już o wielkich drzwiach. Korytarze też były wielkie. I szerokie. Wszystko w sądzie był ogromne. Wszystko sprawiało, że wchodzący tu człowiek kurczył się, tracił znaczenie, schylał wzrok i w pokorze czekał na wyrok. Najbardziej monumentalną częścią sądu, było patio. Była to przestrzeń w kształcie walca sięgająca od podłogi parteru aż po sam dach. Ludzie przechodzący krużgankami, lub schodzący po schodach mogli podziwiać kolosalny posąg Temidy. Nad głową statui rozpostarty był dach witrażowy. Największy w Europie. Godło Rzeczypospolitej.
    „Orzeł, swemi ogromnemi skrzydły obejmuje majestat i powagę Iustitia. Wznosi się nad monumentalnym posągiem ze spiżu dłuta mistrza Hermana Grunberga, któremu Jego Królewska Wysokość, za to wiekopomne dzieło, nadał tytuł szlachecki. O zaszczyt pozowania dla rzeźbiarza poproszono królewską małżonkę Jej Wysokość Marię, której to nieskazitelna aparycyja dorównuje jedynie jej najwyższej próby przymiotom charakteru. Na piersi orła tarcza się znajduje, jeno li tylko z radogrodzkiem gryfem. Wspomnieć przy tem należy, że z tejże przyczyny, niektórzy panowie szlachta, szczególnie z Korony, rajcom z Radogrodu czynili zarzuta o nieskromność, że herbów innych ziem tam nie zawarto, tak jako to jest w zwyczaju. Podkreślić jednak trzeba, że projekt witrażu poddany był pod rozwagę Pierwszemu Ministrowi Kancelarii Jaśnie Wielmożnemu Trzebiemirowi Zberkmułowi hrb. Kuszaba, dla którego argumenta a fortiori przedstawił burmistrz Radogrodu, a to Pracowity Boltus van Tassel. Pamiętajmy przy tem, że Wolne Miasto jest najsowitszem płatnikiem stipendium dla Skarbu.”
    Swego czasu pisał to „Polski Głos Radogrodu”, najbardziej poczytna polskojęzyczna pozycja w tamtym okresie. Zresztą gazeta wydawana jest do dzisiaj. W tym samym numerze opisana była również historia pierwszego procesu w gmachu nowego sądu, która w sposób ścisły wiąże się z historią samego budynku. Otóż w dniu otwarcia zorganizowano wielką fetę na którą zaproszono wielu znamienitych gości, a pośród nich Jaśnie Wielmożnego Mścisława Bucefałowicza hrb. Trzy Czuby, bogatego posesjonata z Wolbromia. Imć Mścisław, chluba i duma stanu szlacheckiego oraz uosobienie tego, co polskie i sarmackie, był to patryjota nie byle jaki, który własną gołą piersią broniłby ojczyzny przynajmniej tak samo zapalczywie jak swojej złotej wolności. Podczas bankietu nasz dzielny Bucefałowicz wdał się w utarczkę słowną z mieszczaninem Izaakiem Rosenbaumem, właścicielem spółki handlowej „Rosenbaum Überseehandel“, która hojnie wyłożyła „parę” guldenów na budowę Sądu. Oczywiście sposób przedstawienia królewskiego orła, na którego piersi umieszczono tylko godło Radogrodu, był wyrazem pychy jaką okazała Rada Miejska i burmistrz. Z drugiej jednak strony słono za taki zaszczyt zapłacono do wspólnego skarbu. W każdym razie na tym tle wynikła spora awantura i Pan Mścisław grubo by pokiereszował Rosenbauma, gdyby nie interwencja pozostałych uczestników bankietu. Nie trzeba pisać, że buńczuczności polskiemu szlachcicowi dodało kilka pucharów kowieńskiego półtoraka. Bucefałowicza wyprowadzono ale nie ostudziło to jego patryjotycznego zapału. Do wieczora rozmyślał jak ma uratować honor swój oraz Rzeczypospolitej. Późną nocą poszedł do Sądu i za sumę 25 małopolskich talarów przekupił strażnika, niejakiego Damaona Flackburgera by ten wpuścił go do środka. U stóp Temidy szlachcic załadował pistolet i wymierzył w pierś radogrodzkiego gryfa, który z dumą prężył się na witrażu. Kula chybiła celu i utkwiła w metalowych elementach konstrukcji dachu. Bucefałowicz począł więc ładować broń na nowo. Huk wystrzału zaalarmował jednak pozostałych strażników a i nasz Flackburger pojął jak srogo się sytuacja popierdoliła i gorzko pożałował swego występku a talary zaczęły nieznośnie mu ciążyć po kieszeniach. Finał zajścia był taki, że i szlachcica i strażnika jako pierwszych w nowym gmachu sądzono. Kwalifikację prawną przyjęto z górnej póły, bo co by nie patrzeć, strzelanie do królewskiego godła to godzenie w majestat Rzeczypospolitej. Szlachcica skazano na infamię, konfiskatę połowy majątku i 10 lat ciężkich robót. Strażnik, jako urzędnik miejski, za przyjęcie łapówki usłyszał sentencję: „Obcięcie rąk toporem i wlanie roztopionego ołowiu w gardło”. Jako, że sprawa była głośna i wszystkie gazety w Kraju rozpisywały się o niej, Król wykorzystał ją do tego aby zyskać uznanie w oczach opinii publicznej. W swej niezmierzonej litościwości, w drodze łaski zamienił Flackurgerowi wyrok na „śmierć przez powieszenie” natomiast Bucefałowicza, w uznaniu jego wcześniejszych zasług wojskowych, honorowo rozstrzelano. Pan Mścisław jak się dowiedział w cytadeli, że do śmierci szlachectwa nie utracił, to ponoć przez klepsydrę płakał ze szczęścia.
    I tym oto sposobem, w żaden sposób nie posunąłem naprzód akcji. Przejdźmy zatem szybko do tego, kogo w Sądzie spotkał Paweł Byczenko.
- Oooo! A kogóż to moje oczy widzą? Pracowity Izrael Rosenzweig! - Nieszczerze zaskoczonego udał Paweł Byczenko.
- Na mą brodę! Jeszcze tego tu brakowało!
    Izrael Rosenzweig właśnie wyszedł z sali rozpraw, gdzie zakończyła się kolejna już rozprawa przed Sądem Gospodarczym. Już nie pamiętam, czy nasz zaiste pracowity – jak to w zwyczaju było nazywać przedstawicieli stanu mieszczańskiego, szczególnie tych co bogatszych – Rosenzweig występował w sprawie jako pokrzywdzony czy obwiniony. Co by nie mówić, historia toczyła się już od kilku lat i poplątana była jak włosy w brodzie pobożnego Żyda. W ogólnym zarysie chodziło o unieważnienie umowy przeniesienia własności nieruchomości na zabezpieczenie pożyczki. Tylko, że parcela, która szła pod zastaw, to zanim zawarto umowę była przedmiotem sporu pomiędzy małżonkami Silberstein, co się akurat rozwodzili. Levi Silberstein dostał wyrok po swojej myśli i postanowił zrobić był interes. Tyle tylko się okazało, że wyrok był nieprawomocny a sąd drugiej instancji już działkę kazał podzielić na pół pomiędzy byłych małżonków. Darmo było prosić starą Silbersteinową, żeby sprawę załatwić polubownie. Bo w tym czasie to już pieniądze z pożyczki dla Leviego Silbersteina wypłacił Rosenzweig. Problem w tym, że zamiast umowy pożyczki to podpisali porozumienie wekslowe. Wszystko po to, aby obejść wymóg maksymalnych odsetek. Na dzień obecny Silberstein nie miał już tych 20 000 guldenów co je pożyczył, bo zakupił za to inną działkę, niecałe 20 mil pod Radogrodem, co w tajemnicy mu powiedział, stryjeczny kuzyn jego matki, niejaki Rebe Blumberg, że w pobliżu ma być budowana fabryka maszyn rolniczych ale, że mają mało terenu, więc na pewno będą skupowali ziemie w pobliżu i z pieniędzmi nie będą się liczyć bo im bardzo na czasie zależy. Jak się wszystko pomieszało, to Rosenzweig zażądał wykupu weksli. Silberstein miał z odsetkami do zapłaty 45 000 guldenów ale działki mu się nie udało sprzedać bo fabryka maszyn rolniczych została zbudowana ale pod Radomiem. Mało tego, okazało się, że przez samiuśki środek tej działki pod Radogrodem to idzie metrowej średnicy rura z gazem i na wierzchu to sobie można co najwyżej trawę zasiać. Wszyscy więc po kolei poskładali pozwy, zawiadomienia i doniesienia.
    Izrael Rosenzweig i Paweł Byczenko poznali się również z uwagi na prawne koligacje ale zupełnie innego kalibru. Paweł Byczenko prosił mnie abym szerzej nie wspominał kto, komu i za co pomagał lub czym imputował. Niech zatem szanownemu czytelnikowi wystarczy, że nasz Pracowity mieszczanin miał pewien dług wdzięczności wobec naszego dzielnego policjanta.
- Myślałem, że między nami wszystko jest dogadane. - Z rezygnacją oświadczył Rosenzweig.
- Oczywiście, że wszystko jest dogadane. Po prostu przychodzę do ciebie… jak by to powiedzieć… Posłuchaj nic od Ciebie nie chcę. To znaczy mam prośbę ale to nic wielkiego.
- No już mnie się zdenerwowanie włącza. „Nic wielkiego”. Pewnie jakiś szwindel.
- To nie jest zwykły interes ale również możesz na tym zyskać. - Byczenko odzyskał pewność siebie.
- Ty mie nie mów ile ja mogę zyskać. Ja się ciebie zapytuje ile można stracić.
- Mam znajomą. Piękna dziewczyna. Tatiana Pałenko. Zawsze chciała iść na doroczne przyjęcie organizowane przez Cech Budowniczych. Pomyślałem sobie, że może moglibyście sobie tam razem pójść. Ty taki przystojny facet i cały czas stanu wolnego. No wiesz parę koszernych drinków… - Byczenko nie silił się zbytnio na aktorstwo, gdyż koncepcja była aż nadto absurdalna dla szczwanego lisa Rosenzweiga.
- Byku. W co ty mnie chcesz wmanipulować. Kojarzę tą Pałenko, to jakaś była sportsmenka. Z marnym powodzeniem wystąpiła na Igrzyskach Zimowych. Potem ucichło o niej. Widocznie już nie kontynuuje kariery jako łyżwiarka.
- Izrealu, stary druhu. Po prostu zabierz ją na to przyjęcie. Wejdziecie razem. Wypijecie kilka drinków, dwa razy zatańczycie a potem ona da ci spokój i nie będzie ci już przeszkadzała w prowadzeniu interesów. Wyjdziecie już osobno. Co by się nie miało dziać, nikt ci nie zarzuci, że zaprosiłeś na wystawne przyjęcie jakąś byłą gwiazdkę lodowiska. Myślę, że wielu twoich znajomych, którzy akurat nie mają starej grubej żony, weźmie sobie dla ozdoby dziewczyny z tej samej ligi. Młode, szczupłe o pięknych buziach, nienagannie ubrane, o czarującej aparycji. Nie na tyle mądre aby samemu się czegoś dorobić ale nie aż tak głupie aby zapierdalać dwieście godzin w miesiącu za 100 guldenów. Po prostu mam swoje powody, żeby załatwić pannie Pałenko obecność na tym przyjęciu.
- No i co ja z tego będę miał?
- Oprócz miłego towarzystwa Tatiany, moją dozgonną wdzięczność. I moje dalsze dozgonne milczenie.
- Ostatnie słowa zabrzmiały nieco bardziej niż chłodno.
Izrael Rosenzweig chwilę wpatrywał się w twarz Byczenki. Zdawał sobie sprawę, że Rusinowi bardzo zależy na tym geszefcie. Zdawał sobie również sprawę z tego, że jeżeli funkcjonariusz Policji Koronnej przychodzi do żydowskiego biznesmena działającego na rynku nieruchomości i zwraca się z tego typu prośbą to z pewnością nie chciałby aby taka informacja była szerzej znana. A co za tym idzie, teraz również on mógłby się odwdzięczyć Bykowi dozgonnym milczeniem. Idealny pat.
- Wiesz mój drogi Byku. - Na twarzy Żyda pojawił się promienny uśmiech. - To może jednak ja się wybiorę na ten bal.
    Byczenko wsiadł do zaparkowanego przez sądem samochodu osobowego marki Tarpan 5.0 Turbo. Był to prywatny samochód Bolca. Bolca, który dla „odmiany” wpierdalał jakieś, ociekające tłuszczem i aromatycznym sosem, kawały mięcha z plastikowego kubła o absurdalnie wielkich rozmiarach.
- Megakoryto od Iwana. Zajebiste! Chcesz trochę? - Bolesławski nie przestawał mlaskać.
- Może byś przestał tyle żreć. Niedługo nie będziesz się mógł ruszać. - Byczenko z obrzydzeniem patrzył na swego partnera.
- Ej! Ważę tylko niecałe sto kilogramów. - Żachnął się Bolec.
- No przy twoim wzroście powinieneś ważyć siedemdziesiąt pięć.
- Chuj z tym! Co załatwiłeś z Twoim pejsatym ziomkiem?
- Weźmie Tatianę na tą imprezę. - Zmęczonym tonem powiedział Byku.
- Jesteś pewien, że ona zrobi to jak trzeba i nie podpierdoli nas? - Bolesławski przełknął ostatni kawałek i zaczął wycierać ręce w papierowe serwetki.
- Za Tatianę dałbym sobie uciąć rękę. - Byku, mówiąc to, zdawał sobie sprawę, że aż tak pewny nie jest swojej przyjaciółki ale sam siebie utwierdzał w przekonaniu, że dobrze robi.
- Mam nadzieję, że nie będziesz musiał popierdalać bez ręki. - Jerzy z piskiem ruszył spod sądu. Po takim zacnym posiłku należało jebnąć parę kufli Mocnego Radogrodzkiego przed snem.

Kilka wieczorów później.

    Dziesięć łokci najprzedniejszego, czerwonego jedwabiu otulało swymi eleganckimi, splotami wysmukłe ciało Tatiany. Suknia w sposób subtelny podkreślała bezapelacyjne walory ciała panny Pałenko a ciągłość materii była tu i ówdzie przerwana aby te walory ukazać światu ekspressis verbis. Gibkość kibici dorównywała swym powabem smukłości ramion i lekkości kroku. Łabędzia szyja unosiła rumiane lico uwieńczone, upiętymi w warkocz, włosami w kolorze gotowej do zżęcia pszenicy. Obrazu dopełniały: przenikliwe ale i nieco figlarne spojrzenie oczu w kolorze zimowego poranka oraz nietknięte skalpelem ni igłą, pełne, koralowe usta, tchnące obietnicą niebiańskiego upojenia. Kolczyki, naszyjnik, bransoleta wykonane z osiemnastokaratowego różowego złota, przez renomowaną radogrodzką pracownię jubilerską „Meier & Söhne” były misterne i okazałe a jednocześnie w nie wyzywający sposób krasiły oblicze kobiety. Jako to słyszałem w jednym filmie: „Złote... a skromne!” Wspomnieć tutaj można, że cała stylizacja stanowiła dowód bezinteresownej sympatii jaką żywił Paweł Byczenko do swej pięknej przyjaciółki, która to z równie bezinteresownych pobudek obdarowywała go tym, co miała najlepszego, czyli szczerym i dobrym sercem w kształtnej piersi. I jeszcze jeden, jak się potem okaże, ważny detal. Tatiana miała przewieszoną przez ramię niewielką torebeczkę z barwionej na czerwono skóry rai. W torebce oprócz typowych dla kobiet bibelotów znajdowała się jeszcze srebrna, pięknie grawerowana papierośnica. Panna Pałenko lubiła sobie, od czasu do czasu, zapalić.
    Przyobleczony w czarny smoking Izrael Rosenzweig powiódł swą nowo poznaną towarzyszkę na doroczny bal Cechu Budowniczych w Radogrodzie. Widywał malowidła i posągi Diany Łowczyni, ale szedłby o zakład, że żaden z twórców tych wiekopomnych dzieł nie dysponował modelką takiej to aparycji. Byku nie kłamał. Od kiedy ją zobaczył nie przestawał się na nią gapić. Z pewnością powiłaby zdrowe, dorodne potomstwo. Biznesmen roześmiał się w myślach. To było tylko chwilowe zaburzenie w pracy przenikliwego, pragmatycznego umysłu pracowitego Żyda. „Aj! Waj! Izraelu, przecież to zwykła dziwka. Być może bardzo droga i naprawdę piękna ale dalej dziwka. Ciekawe ile kosztowałaby noc z Dianą...”
    Przyjęcie, jak co roku, organizowano w Pałacu Kramerów. Rozległa posiadłość u brzegu jeziora Bogorya pobudowana została na początku XIX wieku w stylu klasycystycznym, w jego radogrodzkiej (czytaj pompatycznej) odmianie. W czasach, kiedy ją ukończono, zwano ją Nowym Wersalem i nie było w tym zbyt dużo przesady. Wchodząc w te „skromne” progi goście odbywali podróż poprzez reprezentacyjne hole ozdobione lasami kolumn, klatki schodowe zwieńczone niebotycznymi sklepieniami, sale bankietowe z karnymi oddziałami ubranych w liberie kelnerów. Salę balową posadowiono na głęboko wcinającym się w wodę, sztucznie usypanym, półwyspie. Dzięki setkom ogromnych okien odnosiło się wrażenie, jakby ściany nie istniały a pawilon unosił się na powierzchni jeziora.
    Tatiana bywała już, po wielokroć, na wystawnych rautach ale teraz czuła się olśniona. To był prawdziwy Olimp tego miasta. Nie obchodziło jej, że znalazła się tutaj, tylko w wyniku pokręconej intrygi swojego kochanka i jego zgorzkniałego, grubego kumpla. Nie obchodziło jej, że do tego kapiącego złotem świata, weszła trzymając spoconą dłoń człowieka, którego ledwie znała, a który już zdążył ją obrzydzić swoimi obleśnymi spojrzeniami. Każdym zmysłem chłonęła atmosferę tej chwili. Blask holoświec odbijał się w kryształowych kieliszkach ze zmrożonym szampanem, migotał w kilogramach szlachetnego metalu i brylantów, którymi obwieszone było towarzystwo. Powietrze wypełniał koktajl drogich perfum oraz szelest sukien. Chciała należeć do tego miejsca, być częścią tej zgrai napuszonych dupków. Nie opowiem tutaj ckliwej historii o trudnym dzieciństwie, rozbitej rodzinie ani niczym takim, co fajnie uzasadnia pragnienie poprawy losu. Nie pochodziła z biednej rodziny. Rodziców było stać na to, aby łożyć na jej zajęcia z łyżwiarstwa. Myślała, że sport przyniesie jej sławę, uznanie, pieniądze. Tatiana chciała tego, co wszyscy, z tym, że ona chciała tego bardziej. Miała swoje pięć minut. Piętnaste miejsce na olimpiadzie. Przedostatnie. Za nią była jeszcze zawodniczka, którą zdyskwalifikowano za nieprzepisowe łyżwy. Potem była wóda, koks i nocne lokale. Na imprezie w Smoczej Grocie poznała Pawła Byczenko. Zresztą, nie jest to miejsce na całą historię życia Tatiany. Na koniec powiem tylko, że nie była dziwką. Mało tego, na swój sposób, to była bardzo honorowa dziewczyna. Gdyby nie to, być może sprzedałaby się komuś takiemu jak Izrael Rosenzweig żeby błyszczeć w blasku jego pieniędzy. Dlatego marzenia o elicie pozostały tylko marzeniami. Była tu w konkretnym celu.
- Zobacz! Tam obok tej starej baby w błękitnej sukni. To burmistrz. W tamtym roku już przed północą był tak najebany, że jego przydupasy musieli go cichcem ewakuować. - Izrael podał Tatianie kieliszek z Dom Perignon.
- W telewizji wyglądał na wyższego. - Dziewczyna upiła małego łyczka.- O! A tam, przy stoliku z zakąskami stoi Prezes Sądu Gospodarczego. Będę z nim musiał zamienić dzisiaj dwa słowa.
Tatiana nie słuchała, co mówił jej towarzysz. Wodziła po sali wzrokiem w poszukiwaniu Artura Knoppe. Wcześniej widziała kilka jego zdjęć w Internecie i jakiś krótki wywiad nagrany przez telewizję. „Byłoby dobrze, gdyby nasz kumpel Izrael, nie domyślił się w jakim celu wybrałaś się na bal.” Słowa Byka dźwięczały jej w głowie. Kilka dni temu spotkali się u Bolesławskiego, żeby omówić całą sprawę. Oczywiście Bolec, tradycyjnie, w swoim stylu przygotował „drobną” przekąskę. Skończyło się przejedzeniem, powrotem taksówką i porannym bólem głowy po wypiciu wielu butelek Chianti. Zgodnie z planem para naszych znajomych wypiła kilka drinków i zatańczyła kilka razy. Tatiana musiała przyznać, że Rosenzweig nawet nieźle tańczy. Zaliczyli kilka rundek po sali bankietowej, gdzie Panna Pałenko została przedstawiona kilku zacnym dżentelmenom i ich towarzyszkom. Czasami ktoś z sali podbijał do Rosenzweiga. Kilka razy Tatiana sama prosiła, żeby jej partner do kogoś podszedł. „Niech mi będzie wolno przedstawić... Pana Tatiana Pałenko. Dumnie reprezentowała nasze miasto na zimowych igrzyskach...” „O jakże miło poznać.” „Zaszczyt to dla mnie.” Bla. Bla.
- Jak tylko skończy grać muzyka. Podejdźmy proszę do tego grubego sędziego, z którym chciałeś porozmawiać. Stoi tam z jakimś siwym gościem. - Nasza konspiratorka starała się nie okazać podekscytowania ale serce waliło jej jak młot.
- Aaa! Jaśnie Pan Prezes. Jakież miłe spotkanie. Nie spodziewałem się pana zastać. - Zełgał Izrael. - Panowie pozwolą, że przedstawię moją przyjaciółkę. Panna Tatiana Pałenko.
- Miło Pana widzieć Zacny Panie Izraelu. Sławetny Her Artur Knoppe, dyrektor Shneeksberg Immobilien. - Sędzia nie wyglądał na zadowolonego i taki nie był. Domyślał się, że Rosenzweig będzie chciał „porozmawiać” o sprawie, która od lat ciągnie się przed wieloma instancjami.
- Zaszczyt to dla mnie wielki. - Artur Knoppe nieznacznie ukłonił się Tatianie.
Na chwilę zapadło milczenie, które gdyby nie szybka reakcja Tatiany, mogłoby stać się niezręczne.
- Panie dyrektorze. Zechce mi pan potowarzyszyć na tarasie. Miałabym ochotę zapalić papierosa.
- Eee… Z wielką przyjemnością. - Dyrektor Knoppe przewrócił oczami i z rezygnacją westchnął. Nawet nie starał się udawać, że propozycja przypadła mu do gustu. Nie lubił papierosów. Nie miał pojęcia kim jest ta Pałenko i w ogóle go to nie interesowało. Zgodził się tylko dlatego, że tak nakazywał dobry obyczaj ale zamierzał jak najszybciej się z tego zadania wymiksować. W drodze na taras szukał już kogoś znajomego, kto by mu w tym pomógł. Jak na złość, w pobliżu nikogo nie było. Podeszli do stojącego przy balustradzie stolika, gdzie stała popielniczka i spora zapalniczka. Tatiana wyciągnęła papierosa i spojrzała na towarzysza w oczekiwaniu na podanie ognia.
- A tak. Już się robi. - Artur nieco się zagapił, co wprawiło go w pewne zakłopotanie.
Kobieta zaciągnęła się głęboko i po chwili powietrze wypełnił aromatyczny zapach tytoniu. Delikatny wiatr od jeziora sprawił, że woń dotarła do Artura.
- Pan nie pali, panie dyrektorze? - Słowa dziewczyny zadźwięczały delikatnie.
- Nigdy nie paliłem. Uważam, że to zgubny nałóg. Chociaż...muszę przyznać, że pani papierosy jakoś inaczej pachną. Nawet ładnie. Co to za marka?
- Nie kupi pan ich w sklepie. Również byłam niezadowolona z papierosów dostępnych w sprzedaży. Postanowiłam sama komponować własne mieszanki tytoniu. Wie pan, trochę interesuję się ziołami. - Ostatnie zdanie sprawiło, że Tatiana uśmiechnęła się do siebie.
- Zielarstwo? Coś takiego! Nigdy bym nie powiedział. To bardziej kojarzy się ze zgarbioną staruszką, która mieszka w małej chatce pod lasem, a nie z… - Artur pomyślał, że to ciekawy początek rozmowy. Może nawet będzie miło spędzić trochę czasu w towarzystwie tej dziewczyny.
- Panie dyrektorze nie dokończył pan zdania. - Zagadała kokieteryjnie Pałenko i głośno się zaśmiała.
Artur Knope patrzył w błękitne oczy Tatiany i wdychał intrygującą woń. Poczuł się nieco dziwnie.
- Bardzo proszę nie tytułować mnie dyrektorem. Kojarzy mi się to z firmą. Dzisiejszy wieczór jest zbyt ładny, żeby myśleć o pracy. Może przejdziemy się aleją wzdłuż brzegu.
- Będzie mi bardzo miło.

Kilka tygodni po przyjęciu. Wieczorem.

    I tym oto sposobem, kilka tygodni minęło, jak z bicza strzelił. Wybaczcie moi drodzy, że nie miałem czasu, żeby Wam wszystko na bieżąco relacjonować, ale pilnie musiałem wyjechać, w służbowej sprawie, do Nowego Rzymu. Pozwólcie zatem, że czym prędzej przejdę do rzeczy, zanim przyjdzie mi go głowy jakaś kolejna dygresja.
    Tatiana Pałenko bezbłędnie wywiązała się ze swego zadania i dzięki swym ukrytym jak i widocznym talentom zdobyła sporo bezcennych informacji na temat Zygfryda Shneeksberga oraz firmy Shneeksberg Immobilien. Udało się jej omotać biednego dyrektora Knoppe, który mało co rozumu nie postradał. Powiem Wam, że nawet dobrze, że w szczegółach nie opisywałem jak to przebiegało, bo żal było patrzeć na tego biednego gościa. Tyle samo trudu kosztowało Tatianę zakończenie tej znajomości, co jej rozpoczęcie. Wystarczy stwierdzić, że Artur jeszcze długo wzdychał na wspomnienie dźwięcznego śmiechu i pięknych oczu słowiańskiej piękności. Panna Pałenko umożliwiła podjęcie intensywnych działań inwigilacyjnych w wyniku których udało się nawiązać kontakt z Zygfrydem, chociaż miejsce jego pobytu dalej pozostaje nieznane. Okazało się, że Zygfryd postanowił dotrzymać słowa danego żonie. Czyli, że zobaczy pieniądze jak świnia niebo. Katia słusznie zakładała, że bez względu na okoliczności prawne musi jej przypaść w udziale część majątku męża. Nie przypuszczała jednak, że Zygfryd postanowi doprowadzić swoją firmę do ruiny. Artur Knope zajął się realizacją planu. Doprowadził przedsiębiorstwo do bankructwa. Prawda była taka, że Shneeksberg Immobilien już od wielu miesięcy cienko przędła. Wprowadzenie radykalnego planu naprawczego i poważne cięcia w zatrudnieniu pozwoliłyby uratować sytuację. Tak się jednak nie stało. Dyrektor Knoppe dokończył dzieła. Kiedy na pozostałe resztki rzucą się wierzyciele, syndycy i komornicy majątek Zygfryda Shneeksberga to będzie jedno wielkie, pieprzone zero guldenów.
    Bolec przemierzył ciemny korytarz, jak na razie jeszcze nie zlicytowanego, domu małżonków Shneeksberg i wyszedł na taras. Katia siedziała przy stole. Wyglądała prawie tak samo, jak wtedy kiedy zobaczył ją po raz pierwszy. Różnica była taka, że na stoliku nie stała whisky tylko wódka. Bolesławski usiadł i zapalił papierosa. Na blacie nie było szklanek. Po chwili wahania pociągnął solidnego łyka z gwinta i podał Katii.
- Dzwonił do mnie Artur. Rozumiem, że ty wcześniej wiedziałeś co się kroi. - Katia nie patrzyła na swego rozmówcę. Po telefonie od Knoppe, wpadła w furię i wyładowała złość w napadzie zwierzęcej furii. Teraz w środku czuła się zupełnie pusta.
- Chciałem przygotować wszystkie zestawienia i najważniejsze dokumenty. Zresztą mam przy sobie. Jak chcesz to odpalę laptopa. - Z powodu braku jakiejkolwiek reakcji nie sięgnął nawet po teczkę.
- Jutro lub pojutrze ma być to podane do publicznej wiadomości. Wiesz, gdzie ten kutas się zaszył? Ja pierdolę! To dalej mój mąż. Jesteśmy małżeństwem już prawie piętnaście lat.
- Z tego, co mówił Zygfryd to raczej nie doczekacie kolejnej rocznicy. Zamierza się jak najszybciej rozwieść.
- Rozmawiałeś z nim? - Katia po raz pierwszy spojrzała na Bolca.
- Byczenko z nim rozmawiał. Z pewnością nie ma go w Radogrodzie.
- Kłamiesz psie! Ty… - Katia zdała sobie sprawę, że nie potrafi się już zdobyć na tak prymitywne uczucie jak złość i nienawiść.
- Co teraz zamierzasz?
Katia nie odpowiedziała. Pociągnęła jeszcze łyk wódki i spojrzała w oczy Bolesławskiemu. Po raz ostatni. Bez słowa weszła do ciemnego domu. Bolec posiedział jeszcze chwilę. Nie chciał już jej spotkać, dlatego do bramy skierował się poprzez ogród. Kiedy okrążał budynek zauważył, przez okno, uchylone drzwi od łazienki. To było jedyne pomieszczenie gdzie świeciło się światło. Stała przed lustrem. Nie zatrzymywał się.

Na drugi dzień rano.

    Restauracja „U grubego Iwana” znajdowała się dwie przecznice od komendy. Kiedy Bolec wchodził do środka Byczenko siedział już przy tym samym stoliku, co zawsze i zajadał tosty. Przed sobą miał rozłożony egzemplarz „Polskiego Głosu Radogrodu”. Bolesławski dosiadł się i zamówił  kawę. Nagłówek artykułu brzmiał: Miejska Komisja Finansowa ogłosiła bankructwo Shneeksberg Immobilien. Przewidywane grupowe zwolnienia.
- Bolec, kurwa, coś ci się stało? Zwykle do kawy brałeś podwójny zestaw śniadaniowy i deser dnia. - Byczenko był szczerze zdziwiony.
- Może faktycznie trzeba trochę schudnąć.
- A jak tam twoja koleżanka? Ta dziwka będzie robiła nam jakieś problemy? - Paweł dojadł tosta i zabrał się za bułeczkę z dżemem.
Bolesławski przełknął ślinę i łakomie zerkał na rumiany wypiek. Żeby oszczędzić sobie tortury odwrócił głowę w stronę okna i patrzał na przejeżdżające samochody. Po raz kolejny los okazał się łaskawy dla naszych dzielnych funkcjonariuszy Policji Koronnej. Po raz kolejny obyło się bez zarzutów o charakterze karnym, czy chociażby dyscyplinarnym. Mało tego, kilka guldenów, na ukojenie skołatanych nerwów, również skapnęło.
    Jak to mawiał mój wuj Bolesławskiego, który miał firmę transportową, nie chodzi o to żeby brać, czy dawać łapówki, chodzi o to, żeby być człowiekiem. Dzięki takim to dobrym ludziom Zygfrydowi udało się wyprowadzić nieco środków z tonącej firmy. Umieścił je na kontach, w bankach mających swe siedziby w małych, zamożnych krajach, których obywatele również są dobrymi ludźmi a za nadrzędną cnotę uznają dyskrecję. Ze Shneeksbergiem udało się Bolcowi i Bykowi skontaktować na długo, zanim Katia dowiedziała się o planie pozbawienia jej fortuny. Biznesmen poprosił naszych bohaterów, żeby przez jakiś czas nie wspominali jego żonie o takim obrocie sytuacji oraz aby dogłębnie rozważyli kwestię ewentualnego zawiadamiania Miejskiej Komisji Finansowej z Radogrodu. Tym bardziej, że wprost nie do uwierzenia byłaby historia, jakoby ktoś celowo miał doprowadzać dobrze prosperujące przedsiębiorstwo do upadku, tracą tym samym dorobek życia. Jednocześnie Zygfryd Shneeksberg, mając na uwadze trud i koszty jakie zostały poniesione przez naszych skromnych funkcjonariuszy w celu nawiązania z nim kontaktu, postanowił zrekompensować im poniesione nakłady oraz wypłacić niewielką premię. Co by nie mówić, poszukiwania zleciła przecież jego, jak na razie, prawowita żona. Katia w chwili obecnej nie dysponowała jakimikolwiek środkami pieniężnymi, dlatego z uwagi na ustawową wspólnotę majątkową małżonków, to właśnie Zygfryd, jako szanowany przedstawiciel stanu mieszczańskiego, postanowił się uczciwie rozliczyć. Z drugiej strony, nasi Szanowni Panowie Byczenko i Bolesławski, również pełnych praw mieszczanie ale też i dżentelmeni, w całej tej delikatnej sytuacji, dali uroczyste słowo honoru, że na to, o czym się dowiedzieli zaciągną wieczystą zasłonę milczenia. W końcu przecież była to sprawa rodzinna.
- Rozmawiałem z Adamem Starskim. On i Shneeksberg dogadali się, żeby całą sprawę zakończyć na tym etapie. Zdradzony mąż ma swoją zemstę a kochanek ma zapewnione milczenie męża. Katia, za to, ma wyrwane pazury. Nie ma pieniędzy ani przyjaciół. Byliśmy jej ostatnią deską ratunku. Dostanie parę guldenów aby wyjechać gdzieś daleko stąd, a jeśli zacznie mieć głupie pomysły… No cóż, tak jak kiedyś mówiłeś, wypadki zdarzają się nawet bogatym patrycjuszom a tym bardziej biednym mieszczanom. - Rumiane oblicze Bolca rozpromieniło się jak słońce w południe.
- Nie myślałeś nigdy, żeby stanąć po jej stronie. Wydaje mi się, że wpadła ci w oko. - Zapytał Byczenko.
- Może i myślałem ale dziękuję Izydzie Częstochowskiej, że tego nie zrobiłem. Zresztą powinno się ostrożnie szafować zaufaniem do kobiet.
- Święte słowa. Niewiele jest takich niewiast, jak Tatiana. Szczera, prostoduszna i oddana. - Byczenko był dumny, że cała akcja udała się, w dużej mierze, dzięki pomocy jego pięknej przyjaciółki.
- To prawda. Gdyby nie ona bylibyśmy w czarnej dupie. Swoją drogą zastanawiam się, jak się jej udało tak omotać takiego troglodytę jak Knoppe. Czasami, kiedy rozmawiam z Tatianą, mam takie dziwne uczucie. Nie wiem jak to nazwać. - Bolesławski zamyślił się.
- Podejrzewam, że to twoje dziwne uczucie, zamiast z Tatianą, może mieć związek z wpierdalaniem marynowanych śledzi i  przepijaniem ich chłodnikiem rabarbarowym. - Byczenko śmiał się do rozpuku.

Na jedną noc przed przyjęciem w Pałacu Kramerów.

    Tatiana klęczała naga w ogrodzie, na tyłach swojego niewielkiego ale stylowego domu. Dziewczyna była tam jedyną osobą, choć ktoś o ponadprzeciętnej wrażliwości mógłby tam wyczuć jeszcze jakąś inną obecność. Posesja leżała na uboczu, pod Lasem Bienia. Cała była otoczona wysokim żywopłotem. Zresztą nie tylko krzewy strzegły domowniczki i chroniły przed wścibskimi spojrzeniami. Światło dawał księżyc w pełni i niewielkie ognisko z gałązek jałowca. Niedaleko ognia leżał płat białego lnu. Dziewczyna pochylała się nad nim i w skupieniu studiowała ułożone tam różne zioła. Cicho recytowała słowa zaklęcia i w odpowiedniej kolejności wrzucała rośliny do ognia. Po wszystkim, jak ognisko wystygło, zebrała odrobinę popiołu i pieczołowicie zawinęła w lnianą tkaninę. Potem proszek wykorzystała do „przyprawienia” mieszanki tytoniu.

Kwiat maku, kłącze tataraku
Owoc jarzębiny, ozdoba dziewczyny
Kłos pszenicy dla żony i dziewicy
Lubczyk, rozmaryn, nawłoć, porzeczka
Zapadnie ci w sercu dzieweczka
Płońcie zioła, płońcie owoce.

Śniła się będziesz przez ciemne noce…

Tak brzmiały słowa wypowiedziane podczas guseł. Gdyby tam się wtedy znaleźć można by usłyszeć jak Tatiana swym dźwięcznym głosem je recytowała. Jednak to nie ona wypowiedziała ostatnie zdanie.

Offline

 

Stopka forum

RSS
Powered by PunBB
© Copyright 2002–2008 PunBB
Polityka cookies - Wersja Lo-Fi


Darmowe Forum | Ciekawe Fora | Darmowe Fora
www.dietetyka2010.pun.pl www.gdynskie-orly.pun.pl www.budownictwo-wst.pun.pl www.pgbiotech.pun.pl www.brotherhoodofsteel.pun.pl