Rzeczpospolita Alternatywna

Radogród


#1 2015-03-24 22:56:07

Nivca

Administrator

Zarejestrowany: 2014-01-13
Posty: 31
Punktów :   

Long time ago

I.

Ten dzień był dniem zapłaty. Pożółkły skrawek pergaminu wskazywał miejsce pochówku starożytnego jegomościa, który umarł wiele setek lat temu. Wejście do podziemnego grobowca zostało dobrze zamaskowane, ale mapa była dokładna. Przynajmniej na razie. Przedzierając się przez wykute w skale korytarze, w świetle mocno dymiących, nasączonych łojem pochodni, podążali ku miejscu oznaczonemu na mapie wielkim czarnym krzyżem. W końcu doszli do kamiennych, dwuskrzydłowych drzwi. Wykonano je z błyszczącego, zielonego kamienia bogato zdobionego reliefami ukazującymi starcia ohydnych istot, których wygląd sugerował zwyrodniałe szaleństwo rzeźbiarza. Na portalu widniał napis po łacinie. Przez stulecia niewiele się ten język zmienił. „Każden, kto złamie pieczęcie tej furty niechaj umrze w męczarniach. Bogdaj sczeźnie pożarty żywcem przez strasznych Karkaragurów. Niech zgniecie ich głowy i członki wielki, przeraźliwy, okrutny Kaan – Mulluc, którego krok trzęsie posadami świata, którego oczy spopielają skałę i któren oddechem powala drzewa.”
    Halbros z Serranto, Albreht i Wetożka. Trzy postacie bardzo od siebie różne ale w rzeczywistości ogarnięte tą samą przypadłością. Każdy z nich zastanawiał się jaki pokrętny przypadek sprowadził ich do tego miejsca. Razem! Teraz stali przed kolejnym krokiem, który w swoim życiu musieli wykonać wspólnie. Wetożka zaszczycił kamratów uśmiechem, który w rzeczywistości był ohydnym grymasem ukazującym resztki czarnych zębów. Stara klątwa nie zrobiła na nim wrażenia.
    Z obu skrzydeł wystawały uchwyty do których przymocowano trzy sznury z pieczęciami. Wetożka wyjął zza pasa szeroki, ciężki tasak. Przymierzył go do sznurów i zamachnął się. Po raz kolejny, jak to często się zdarzało, przypomniał mu się obraz z przyszłości. Twarz pewnej młodej dziewczyny o długich włosach. Nienawidził jej za to, że gnębiła go na jawie i w najgorszych koszmarach. Czuł również coś innego, czego nie potrafił zrozumieć i nazwać. Uczucie było  chore i zdeformowane ale tak naprawdę ją kochał. Nie widział momentu jak jego ręka opadła. Po prostu stało się.
-    Mogłeś chwilę poczekać. Czasami warto trochę pomyśleć zanim zacznie się rozpierdalać. - Albrecht nie odczuwał strachu. Nigdy. Starał się być rozważny.
-    Czy takie nauki wykładają na cesarskich galerach. Rozumiem, że dlatego machałeś wiosłem 20 lat. - Wetożka na swój sposób podziwiał tego człowieka. Robiła na nim wrażenie brutalna siła i szybkość w walce, która pochodziła z kłębowiska stalowych mięśni. Wetożka wiedział jednak, że prawdziwa siła galernika tkwiła w niezniszczalnej woli.
-    Kiedyś cię zabiję. Wiesz o tym. - Wetożka wiedział, że Albrecht gardzi nim i kiedyś spróbuje go usunąć. Wiedział jednak, że on będzie szybszy.
    Na razie wszyscy byli sobie potrzebni. Były chłop pańszczyźniany Wetożka. Były galernik Albrecht. Były szlachcic Halbros.
    Po uchyleniu drzwi za nimi ukazał się korytarz. Kiedy weszli otoczyła ich zielonawa luminescencja bijąca z lamp zawieszonych na skorodowanych łańcuchach. Po obu  stronach pomieszczenia, w różnych pozach, oparci o ściany leżeli zmarli. Szkielety dawnych wojowników z resztkami włosów, ubrań, fragmentami zmurszałego ciała i w zardzewiałych zbrojach. Wszyscy pewnie zostali rytualnie uśmierceni podczas ceremonii pogrzebowej. Ostrożnie przeszli obok nich i skierowali się ku niknącej w mroku przeciwległej ścianie. Kolejne drzwi zagrodziły im drogę. Kolejny raz spięte były trzema pieczęciami.
-    Pozwólcie, że przyjrzę się tym drzwiom. - Halbros, złotowłosy bard ze słonecznego Serranto, który lata świetności miał już za sobą, starał się łagodzić napięcia pomiędzy swymi grubo ciosanymi towarzyszami. Potrzebował ich do realizacji swych celów.
-    Oglądaj sobie szarpidrucie, byle nie za długo. - Wetożka znowu ukazał swe czarne połamane zębiska.
    Albreht, pilnie obserwowany przez Wetożkę, przechadzał się wśród szkieletów, zaglądając im w bezokie twarze. Zastanawiał się, jak sam będzie wyglądał po śmierci. W głębi serca wolałby być martwy jak oni. Przy życiu trzymała go jednak stara, dobra przyjaciółka. Zemsta. Przez wszystkie te lata przy wiośle była dla niego pokarmem i napojem. Opiekowała się nim. Nie zdarzyło się aby ktokolwiek przeżył tam więcej niż pięć lat. On wytrzymał 20 lat. Lat, jesieni, zim i wiosen. Pełny wyrok. Co będzie, jak już zabije tego kogo miał zabić. Może...
-    Na wszystkie chuje, co je w tłustej dupie miała moja żona! - Halbros nie często wspominał swoją żonę. Od jakiegoś czasu byli w separacji.
    Albreht i Wetożka ze zdziwieniem patrzyli jak bard nerwowo oskrobywał nożem spore dwuskrzydłowe wrota. W świetle pochodni zobaczyli, że pod warstwą kurzu i nalotu ukazuje się biały srebrzysty metal.
-    Wyglądają na lite. To nie jest blacha. Muszą być grube na co najmniej cal lub więcej. To lite srebro. Wetożka najbardziej w życiu kochał złoto, ale srebro też bardzo lubił.
-    Można by za to kupić kilkadziesiąt wsi i parę miast, lub małe księstwo, tylko trzeba by to stąd wynieść. - Albreht był trochę zły, że przerwano mu rozmyślania o własnej śmierci.
    Po początkowej euforii zapadła zamyślona cisza. Na drzwiach wyryty był napis. „Jeśliś jeszcze nie poniechał, po trzykroć zaklinam cię, poniechaj. Juższeś jest martwy. Teraz baczaj by cię los gorszy niźli śmierć nie spotkał.” Wszyscy zdawali sobie sprawę, że skoro same drzwi były warte fortunę, to za nimi jest skarb ponad wszelkie wyobrażenie.
-    Teraz zrobię to delikatniutko. - Wetożka przeciął pierwszą pieczęć.
    Natychmiast ze świstem i hukiem zamknęły się poprzednie drzwi z zielonego kamienia, którymi weszli do pomieszczenia. W milczeniu popatrzyli po sobie. Każdy rozumiał, że teraz już nie ma odwrotu. Po przecięciu drugiej pieczęci zauważyli poruszenie. Zaczęło się w nich wpatrywać dziesięć par czerwonych oczu. Dawni wojownicy czekali. Po przecięciu trzeciej taśmy wrota lekko się uchyliły. Poczuli drżenie, które szybko narastało. Po chwili zapadła cisza. Powietrze przeszyło potężne uderzenie. Kamienne płyty podłogi wyleciały w powietrze roztrzaskując się o sufit i ściany. Z wyłomu wygramolił się wysoki na ponad trzy metry Kaan – Mulluc, zajmując prawie całe światło korytarza. Istota wyglądała jak większa odmiana trola górskiego. Jego skóra jakby z hartowanej stali. Jego broń stanowił gigantyczny młot wielkości dużego kowadła zatkniętego na pniu drzewa. Kaan – Mulluc zaryczał i ruszył aby zgniatać głowy i członki. Wstąpili w nieprzenikniony mrok komory grobowej. Ciemność oddzieliła ich od hałasu i niebezpieczeństwa, ale przyniosła bezgraniczny smutek. Potem sen przyniósł każdemu jego własne koszmary.
   
    Wieś nazywała się Czarna Jama, która to nazwa wzięła się ponoć od jaskini w pobliskiej skale, gdzie podczas polowania nocował wiele lat temu przodek Jaśnie Pana. Okoliczne chłopy przezywały to miejsce Piździe Doły, co jakoby miało być niezwykle zabawne. W Piździch Dołach urodził się pewnego deszczowego wieczoru Wetożka. Jego matka, jako przybłęda, mieszkała tam, gdzie akurat był kawałek wolnej podłogi. Los nie obdarzył jej ani urodą ani żadnym talentem. Prawdę powiedziawszy była lekko chora na umyśle. Dobry Bóg ulitował się jednak nad dziewczęciem i z zamiarem aby nie odeszła z tego świata zanim nie dozna odrobiny przyjemności, zesłał kilkunastu pijanych parobków, którzy wychędożyli ją, jak się patrzy. I tak oto dziewięć miesięcy później narodził się Wetożka, który nie poznał nigdy ani ojca ani matki. Matka zmarła przy porodzie.
    Młody Wetożka, jako sierota i nieślubny syn wioskowej niedojdy, miał raczej ciężki żywot. W swej bezgranicznej łaskawości zaopiekował się nim jednak gospodarz Anzelm i jego żona Greta. Dzieci nie mieli, bo Bóg nie obdarzył. Anzelm, jak nie pił to był złotym człowiekiem. Dla ludzi i zwierząt w obejściu nieba by uchylił. Raz żonie na jarmarku nawet buty kupił z czerwonej skóry. Anzelm miał jednak spory problem z alkoholem i pił prawie każdego dnia. Wtedy zdarzało mu się, że domowe zwierzęta, żonę i Wetożkę okładał z oczywiście błahego powodu – kijem, czy co tam miał na podorędziu. Najmniejszy wpierdol dostawało bydło, potem żona. Wetożka był w hierarchii najniżej, więc jego wpierdol był szczególny. Poza tym samo bicie nie było jeszcze najgorsze, ale nie politycznie by o tym wspominać. Jeśli chodzi o Gretę, starą poczciwą Gretę, z pokorą znosiła swój los. Dobrze karmiła swoje świnie, tak więc Wetożka, jak się trochę postarał, mógł sobie nieźle podjeść z koryta. Musiał być tylko odpowiednio szybki.
    W dniu swoich piętnastych urodzin Wetożka zabił swoich dobroczyńców. Wszystko zaplanował odpowiednio wcześniej i z najdrobniejszymi szczegółami. Długo by opowiadać, co działo się tego deszczowego wieczoru. Tak samo deszczowego jak piętnaście lat wcześniej, kiedy opuścił łono swej głupiej matki. Podobnie jak wtedy – nagi i unurzany we krwi narodził się ponownie. Na sam koniec wszystko posprzątały świnie.
    Chłopak błąkał się po okolicy przez kilka tygodni. Z czasem skończyły się pieniądze, które z pietyzmem, latami składał Anzelm a lekką ręką, w niecałe dwa księżyce przepił i przepierdolił Wetożka. Od marazmu uchroniła go banda zbójów, do której przyłączył się z ochotą. Nowych kompanów urzekło bezinteresowne okrucieństwo chłopaka. Wetożka po raz pierwszy miał prawdziwą rodzinę.
    Tymczasem na świecie zapanowały niepokoje. Nieurodzaj zbiegł się z wojną, którą dla swej większej chwały, toczył Jego Cesarska Mość. Szlachta pociągnęła spełniać swój rycerski obowiązek a po majątkach chłopstwo zaczęło się buntować. Po latach Wetożka będzie to wspominał jako najpiękniejszy okres w swoim życiu. Beztroski, lubieżny, krwawy. Prawdziwy kraj lat dziecinnych. Nie ma jednak rzeczy ze wszystkich stron szczęśliwej. Spokój jego duszy miała zacząć prześladować  twarz pewnej kobiety.
    Banda zbójów z naszym bohaterem napadła na majątek lokalnego posesjonata. Zgwałcili tam wszystko, co było do zgwałcenia. Zrabowali to co nadawało się do zabrania. To czego nie zgwałcili i nie ukradli to podpalili, a tych co uciekali zatłukli kijami. Ona nie uciekała. Sięgająca ciemnego, obojętnego na ludzką krzywdę nieba, łuna pożarów i wrzaski mordowanych ludzi były tłem dla jej młodego, nagiego ciała. Córka Jaśnie Pana, znana z niebiańskiej urody. Niedostępna dla kawalerów, dziedziców rodowych fortun z okolicy. Zrękowiona z cesarskim bratankiem. W ostatnim dniu swego życia najgorszy obdartus mógł zrobić z nią co mu się uwidziało, byle poczekał na swoją kolej.
    Wetożka  pierwszy i ostatni raz w życiu zakochał się. Chwilę później wbił jej nóż w serce. Zrobił to, aby uratować ją od życia. Życia, które krzywdzi sieroty i czyni z nich oprawców, którzy potem sami krzywdzą innych. Choć od chwili kiedy zobaczył ją pierwszy raz do momentu, kiedy ucichło jej rzężenie, nie upłynęła więcej niż klepsydra, została już z nim na zawsze.
   
    Więzienie w Radogrodzie to stanowczo mało ciekawe miejsce – szczególnie w czasie największych w tym stuleciu opadów deszczu. Dodać należy, że lochy cytadeli znajdowały się na tym samym poziomie, co miejskie katakumby i kanały odprowadzające nieczystości z głównych dzielnic. Podłoga była zalana na pół cala „wodą”, której zaczynało przybywać. Albrecht siedział oparty o ścianę i obserwował swojego towarzysza z celi. Był nieprzytomny, leżał na boku i „woda” zaczynała mu już podchodzić do nozdrzy. Nie wyglądał na biedaka ale sprawiał odpychające wrażenie. Był bardzo chudy, twarz miał bladą i pokrytą bliznami po ospie. Z uchylonej paszczęki wystawały czarne połamane zębiska. Pewnie był jakimś zabójcą albo gwałcicielem. Albrecht początkowo postanowił, że będzie patrzył jak „Pan Obleśny” utopi się w coraz większej ilości brei. Potem jednak pomyślał, że jak tamten umrze to nie wiadomo czy od razu, jego ciało zostanie zabrane z celi. Perspektywa przebywania z gnijącym „Panem Obleśnym” wydała się gorsza niż z żywym. Wstał i wymierzył mu potężnego kopniaka w brzuch.
-    Wstawaj bo zdechniesz.
-    Ty chuju! - Wetożka trochę pożałował tej obelgi, kiedy zdał sobie sprawę, że jego „wybawca” jest od niego dwa razy większy. Nie za bardzo wiedział gdzie jest i zabrało jeszcze kilka minut, zanim poczuł jedność ciała z umysłem.
-    Pięknie dziękujesz mi za uratowanie życia.
-    Lepiej powiedz jak taki mięśniak dał się wpakować do niższego lochu?
-    Chuj cie to obchodzi, ale... ciężko jest znaleźć uczciwe zajęcie po dłuższym wyroku.
-    Mnie tego nie musisz mówić. Ile siedziałeś?
-    Dwadzieścia lat. – Albrecht wypowiedział to jakby od niechcenia.
-    Dwadzieścia lat? Przecież na wolności mało kto tyle żyje. – Wetożka był szczerze zdziwiony. – No i gdzie cię trzymali?
-    Przy wiośle. – Powoli wycedził Albrecht.
    Wetożka może i był pozbawionym skrupułów psychopatą, ale był także niezwykle inteligentny i potrafił bezbłędnie odróżnić prawdę od kłamstwa. Nie słyszał aby ktokolwiek przeżył na galerach dłużej niż kilka lat. Z reguły zaszczytna służba kończyła się przed upływem roku. Kolega z celi wyglądał na osobę niezwykle silną psychicznie i fizycznie, ale oprócz tego musiał mieć jakiegoś anioła stróża, który nie pozwolił mu zdechnąć pod pokładem. To sugerowało, że nie był zwykłym zjadaczem spleśniałego chleba.
-    Cóż szlachcic musiał zrobić, żeby dostąpić takiej srogiej kary?
-    Skąd wiesz, że jestem...byłem...?  Albrecht szczerze zdziwił się taką przenikliwością. Najwidoczniej nie docenił swego obrzydliwego kolegi. Spojrzał mu w oczy, które były szare i bezlitosne. Jak wyostrzona stal, której jest bez różnicy czy kroi chleb, czy podrzyna gardło.
    Nagle ze zgrzytem otwarły się żelazne drzwi. Wspomagany solidnym kopem w dupę, wleciał do środka trzeci lokator celi. Halbros z Serranto, kiedy jego oczy przyzwyczaiły się do półmroku, w milczeniu przypatrywał się swym nowym kolegą. Oceniał zagrożenie. Stanął oparty plecami o drzwi, co dawało mu pewną iluzję bezpieczeństwa. Blond loki i błękitny surdut ozdobiony koronkami były w opłakanym stanie. Wszystko wskazywało, że został bezlitośnie przeciorany prze miejskich strażników.
-    Jestem Halbros. Z Serranto. – Niepewnie zaczął modniś i wykonał krok do przodu.
Milczenie przerwał tubalny śmiech Albrechta, który szczerze rozbawił się żałosnym widokiem nowego kompana. Chwilę wykorzystał Wetożka, który wiedziony swym krwawym instynktem postanowił zaatakować Serrantyjczyka. Określenie pozycji w stadzie jest niezwykle ważne  w miejscu takim jak więzienie. Wiadomo było, że Albrecht z racji postury był tu najwyżej. Należało zatem rozdzielić pozostałe miejsca. Wetożka rzucił się pochylony do przodu i uderzył przeciwnika barkiem w klatkę piersiową, tak że tamten poleciał do tyłu i z hukiem walnął plecami o drzwi. Wetożka zamierzał poprawić ciosem pięścią w wypudrowaną twarz ale w tym momencie w ręce Halbrosa pojawiło się wysunięte z rękawa cienkie jak igła stiletto. Pan Obleśny zawahał się.
-    No i co teraz? – Albrecht podniósł się i zacisnął wielkie jak bochny dłonie w pięści tak, że strzeliły kości.
-    Nie znacie się na żartach. – Nerwowo zachichotał Wetożka. Podszedł do południowca i klepnął go w ramię. – No opowiadaj.

II.

Halbros i Wetożka rozmawiali a Albrecht usiłował się zdrzemnąć, choć było to trudne, ponieważ cały był przemoknięty. Zrezygnowany zajął miejsce tuż przy drzwiach i postanowił nasłuchiwać ale poza chrapaniem strażnika nie dochodziły do niego żadne odgłosy.
-    Po prostu znudziło mi się na południu. - Zełgał Halbros. - Serranto to piękne miasto ale małe. Chciałem zobaczyć wielkie prowincje północy.
-    Pewnie pogonił cię jakiś zazdrosny mąż, co mu starą przeruchałeś. Poza tym jak ci się podoba Radogród. Szczególnie z perspektywy naszego lochu. - Stwierdził Wetożka.
-    Co do Radogrodu, to powiem szczerze trochę mnie to miasto przygnębia. Wszystko jest takie wielkie i jakby ponure. Co do zazdrosnych mężów to uważam, że małżeńskie przywiązanie jest nico przereklamowane. To tak, jakbyś przez kilka lat codziennie czytał ten sam wiersz. Idzie ocipieć. Sam do niedawna byłem żonaty. Właściwie oficjalnie to nadal jestem. Jak kilka lat temu przyjechałem do Rzeczpospolitej osiadłem we Lwowie. Poznałem uroczą wdówkę o dźwięcznym imieniu Rosalinda. Wielka dupa i wielkie cycki. Nota bene po pierwszym mężu odziedziczyła sporą gospodę, z której rocznie wyciągała nie mniej niż dziesięć tysięcy guldenów.
-    Dlaczego zatem nie grzejesz się przy jej dupie tylko gnijesz z nami w najniższym lochu.
-    Szczęście nie trwa wiecznie. Właściwie od dłuższego czasu domyślałem się, że nie jestem jedyny w jej życiu ale kiedy zdałem sobie sprawę, że kurwi się na okrągło postanowiłem dać sobie z nią spokój. Nie miałem żadnego celu. Po prostu ruszyłem znowu w drogę. Jako rekompensatę za uszczerbek na mej męskiej dumie pobrałem sobie zadośćuczynienie w postaci skromnej sakiewki złota. Jakby nie patrzeć były to przecież nasze wspólne oszczędności.
-    Wspólne oszczędności, pasożycie!? - Zaśmiał się Wetożka.
-    Nie spodziewałem się, że coś mi grozi w Radogrodzie. To przecież jakby inny kraj niż Rzeczpospolita...
-    Inny ale nie do końca.
-    Teraz już to wiem. Pewnie pieprzyła się z prefektem Policji ze Lwowa. Poszedł za mną list gończy.
-    Wspaniale. Moja historia jest w sumie podobna ale może mniej romantyczna. Też poszło o pieniądze. Tyle, że w moim przypadku ich pierwotny właściciel nie przeżył. - Wetożka wyszczerzył się do swych obleśnych wspomnień.
-    A ty przyjacielu cóżeś uczynił, że tu jesteś. - Zwrócił się do Albrechta Halbros.
-    Pozwól, że zachowam to dla siebie Serrantyjczyjku.
-    Nie chciałem cię...
Albrecht przerwał gestem wypowiedź towarzysza. Musiał usłyszeć coś na zewnątrz.
-    Słyszałem jak klawisze rozmawiali. Do tego co chrapał na ławie przyszedł ktoś z górnego korytarza i go obudził. Chwilę rozmawiali po czym stwierdzili, że nie będą siedzieć w tym ścieku. Nie dziwi mnie to, bo breja cały czas się podnosi. Chodź tu chudzielcze zobaczysz co tam się dzieje.
Wetożka wdrapał się na plecy swego umięśnionego towarzysza i dopadł zakratowanego okienka znajdującego się nad drzwiami. Na zewnątrz nikogo już nie było. Korytarz ciągnął się przez kilkadziesiąt metrów i kończył się schodami na wyższe kondygnacje. Mniej więcej w jego połowie znajdowała się masywna kamienna ława. Rodzaj podwyższenia uszykowanego zapewne po to aby strażnik nie musiał stać w wodzie. Na tym poziomie stojąca na podłodze woda nie była rzadkością. Na ławie rozciągnięty był spory wiecheć świeżej słomy. Na brzegu podstumentu stała wieczna lampa. Dawała dużo więcej światła niż oliwna i nie straszny jej był wiatr i woda. Po obu stronach korytarza ciągnęły się rzędy żelaznych drzwi do cel. Nad każdym było małe zakratowane okno.
-    Ani żywej duszy. Poszli sobie. - Stwierdził Wetożka.
-    Nie wiem czy to dobrze czy to źle. - Zastanawiał się Albrecht.
Wetożka tymczasem postanowił przyjrzeć się ścianom w celi. Na zewnątrz przy silniejszym świetle zwrócił uwagę na pewien szczegół, który wcześniej mu umknął zapewne przez słabe światło w środku. Przez okienko nad drzwiami przedostawało się tyle promieni, że w środku panował półmrok.
-    Zobaczcie tutaj, do wysokości stopy od podłogi są ciemniejsze zacieki. Pokazują do jakiego miejsca wcześniej sięgała woda. Jeszcze kilka chwil i będziemy mieli rekord.
-    Zanim nas tu strącili ostro padało już od tygodnia. Przemsza ledwo mieściła się pomiędzy wałami. - Albrecht nie pałał optymizmem.
-    Może w końcu przestanie się podnosić. - Powiedział Halbros.
Ścieku nie przestało przybywać i można było stwierdzić, że dzieje się to w coraz szybszym tempie. Nie mogło to ujść uwadze lokatorom innych cel. Pojedyncze zawołania i odgłosy walenia w drzwi zaczynały łączyć się w jedną kakofonie, kiedy szambo sięgnęło kolan.
-    Zostawili tu nas na pewną śmierć skurwysyny. - Klął Wetożka.
-    Każda śmierć jest pewna. Powiedz szczerze, czy choćby przez chwilę pomyślałeś, że ktoś będzie się tobą przejmował. Wsadzili nas tu abyśmy zgnili żywcem. Gdybyśmy jakimś cudem dożyli procesu i tak by nas obwiesili ku uciesze tłumu. Tak przynajmniej zaoszczędzą na doli dla kata. - Albrecht nie miał złudzeń.
-    Mimo wszystko głupio tak umierać. - Zafrasował się Halbros. - Może jakoś udało by się nam wyważyć drzwi.
-    Radogrodzcy kowale słyną ze swego rzemiosła w całej Rzeczpospolitej. Widziałem drzwi z zewnątrz jak mnie prowadzili do celi i dokładnie zbadałem je od środka. Stalowe, kute płyty grube na pół cala łączone nitami o średnicy co najmniej kciuka. Zamykają się na dwie zasuwy zabezpieczone metalowymi skoblami. Zawiasy zakuto aby nie dało się ich wantować od dołu. Ani śladu korozji. Zachowaj siły albo poddaj się szaleństwu jak tamci w pozostałych celach. - Pragmatyzm Albrechta nie dawała wielkiej nadziei.
Wszyscy trzej stali oparci o ścianę od strony wejścia. Ich plan był taki, że gdyby jakimś cudem strażnicy w przypływie niedorzecznego miłosierdzia postanowili ich wyprowadzić na wyższy poziom, oni mieli swych wybawców zaatakować, odebrać im broń i starać się dostać do wyjścia. Co prawda Albrecht zdawał sobie sprawę, że pewnie i tak nie udało by się im opuścić więzienia ale przynajmniej zginęli by nieco bardziej stosowną dla mężczyzny śmiercią niż utopienie w szambie. Pewne realne szanse dawało to, że Halbros jakimś cudem przemycił do celi sztylet, o czym wcześniej przekonał się porywczy Wetożka.
***
Po jakimś czasie okazało się, że nie istnieje coś takiego jak litość strażników Radogrockiej cytadeli. Poczucie bliskiej śmierci narastało wraz fetorem i poziomem cieczy w celi. Albrecht pozostawał milczący i czekał.
-    Myślę, że zaraz skończy się światło. - Oświadczył Wetożka.
-    Wiecznej lampy nie może zgasić wilgoć. - Odpowiedział bard z Serranto.
-    To prawda ale znajdzie się pod powierzchnią mętnego szlamu i … No właśnie jesteśmy w czarnej dupie.
-    Ułożyłem kiedyś wiersz traktujący o chwili, kiedy śmierć nadchodzi. Myślałem jednak, że będzie to nieco milsza sytuacja. Meum est propositum in taberna mori, ut sint vina proxima morientis ori. Poculius accenditur animi lucerna, cor imbutum nectare volant ad superna. Mihi sapit dulcius vinum de taberna, quam quod aqua miscuit praesulis …
-    Pincerna! - Dokończył Albrecht. - Zwróciliście uwagę, że stało się cicho.
-    Tak. Pewnie innych również dopadła rezygnacja. - Stwierdził Wetożka.
-    Chodzi mi o to, że jeszcze przed chwilą słyszałem popiskiwanie szczurów, które unosiły się na wodzie a teraz tego nie słychać.
-    Pewnie się potopiły paskudne robaki. - Wydedukował Halbros.
-    To niemożliwe. Szczury potrafią utrzymywać się na powierzchni wody całymi dniami. To prawdziwi twardziele. - Wetożka wiedział co nieco o biologii gryzoni.
-    Dokładnie. Musiały gdzieś znaleźć przejście. Szkoda, że już nic nie widać.- Stwierdził Albrecht.
-    Może coś uda się na to zaradzić. - Powiedział Halbros.
Po czym wykonał gest i wypowiedział szeptem słowa w znanym przez niewielu języku. Z jego prawej dłoni wysączyła się niebieska poświata i jak gęsty dym rozpełzła się po powierzchni wody, która najniższemu z nich Wetożce sięgała już do piersi.
-    Może zamiast iluminacji rozwaliłbyś drzwi magu. - Powiedział Wetożka.
-    Nie jestem magiem i nie mam takiej mocy aby to zrobić. To prosta sztuczka, która nie utrzyma się zresztą dłużej niż kilka minut. Pewnie minie kilka godzin, zanim mógłbym zebrać się ponownie na podobny czar.
Wszyscy dopadli ściany, gdzie jakoby po raz ostatni miało być słyszalne piszczenie gryzoni. Wetożka zauważył niewielki otwór pomiędzy blokami wapienia. Po chwili zniknął on pod powierzchnią. Można było poczuć prąd wody, który z niego wypływał. Aby sięgnąć do środka psychopata musiał się nieco schylić, tak że znalazł się cały pod powierzchnią.
-    Jest szczelina. Włożyłem tam rękę na całą długość. Za murem jest pusta przestrzeń. Czułem silny nurt. - Prychał Wetożka.
-    Przesuń się. - Zakomenderował Albrecht.
Halbros obserwował zanurzającego się w śmierdzącą ciecz Albrechta. Magiczna poświata zaczynała blaknąć a w oddali słychać było zwierzęce wycie i rzężenie tonących więźniów. Galernikowi udało się wcisnąć swą mocarną prawicę w szczelinę. Złapał dłonią za kamień i ciągnął z całych sił. W głowie poczuł dudnienie, które brzmiało jak nadający wioślarzom rytm, bęben bosmana. Za ścianą znajdował się kanał ściekowy. Gwałtowna powódź wystawiła na ciężką próbę konstrukcję dawnych inżynierów. Silny nurt podmył wapienne bloki. Gdyby nie to, nawet nadludzka siła Albrechta nie zdołała by wyszarpnąć głazu. Widocznie inny los pisany był tym nieszczęśnikom. Z powstałego wyłomu pełną siłą runął cuchnący żywioł. Wspólnymi siłami powiększyli otwór usuwając jeszcze kilka kamieni, które można było już łatwiej usunąć. Przedostali się przez wyłom i zostali porwani przez kaskady rozcieńczonego gówna. Płynęli w całkowitej ciemności obijając się o ściany. Podróż zakończyła się na metalowej kracie, która zamykała wylot kanału. Za nią płynęła Przemsza.  Wolność była po drugiej stronie grubych jak ręka krat.
-    Na Jowisza. Było tak blisko. - Westchnął Halbros.
-    Wrócić i tak już nie damy rady. Zresztą nie miałoby to żadnego sensu. - Powiedział Wetożka. - Ledwie kilka metrów od nas jest ujście mniejszego kanału. Wiedzie pod kontem w górę. Nie płynęła z niego woda. Gdyby udało się nam tam dotrzeć.
-    Wetożka ma rację. Musimy tam iść. - Rozkazał Albrecht.
Halbros poszedł pierwszy brnąc pod prąd szalonego żywiołu. Chwytał się kamieni tunelu i pomagał sobie sztyletem. Stal okazał się solidna. Dopadł wylotu mniejszego kanału. Odwinął jedwabny pas, który nosił. Najnowsze trendy w modzie nakazywały aby tkanina była długa i fantazyjnie zapleciona. Prąd uniósł materiał, który złapał Albrecht i dzięki temu dołączył do Serantyjczyka.
-    Rzuć pas Wetożce. Ja już ledwo żyję. - Halbros ciężko dyszał oparty o ścianę kanału.
Albrecht wahał się chwilę, po czym rzucił pas psychopacie. Cała drużyna zaczęła się wspinać w górę mniejszej odnogi zostawiając za sobą hałas jaki panował w niższym tunelu. Przebyli tak kilkaset metrów mijając po drodze kilka wiodących w górę szybów. Do każdego, po znajdujących się tam metalowych stopniach, wspinał się Wetożka. Niestety wszystkie miały zabezpieczone wejścia. Z uwagi na panujące ciemności musieli poruszać się po omacku.
-    Patrzcie tam chyba jest światło. - Krzyknął Wetożka.
-    Ciszej głupku. Jeszcze ktoś nas usłyszy. Zjebał kompana Albrecht.
Podążyli dalej.

III.

Halbros oparł się ręką o ścianę. Nie miał już takiej kondycji jak dawniej. Jakby nie patrzeć 45 lat to dużo. Jakże dawno odszedł z rodzinnego domu. Pochodził ze słonecznego Południa i był ósmym synem Trzeciego Prefekta Zbrojowni w Serranto (zaściankowego szlachetczyny) – pana na włościach składających się z dworu (zbutwiała chałupa o cieknącym dachu) i majątku (ćwierć morgi wyjałowionego pastwiska i stary kurnik). Od dziecka miał zamiłowanie do ksiąg i muzyki. W pobliskim klasztorze śpiewał w chórze i korzystał z bogatej biblioteki. Jako, że bogowie obdarzyli go oprócz talentów poetycznych również powodzeniem u kobiet, zwiódł na złą drogę  jedną z kapłanek Świętego Gaju. Początkowo była to dla niego zwykła przygoda, którą mógł pochwalić się wśród kumpli w karczmie. Dla niej było to coś więcej. Znaleziono ją potem powieszoną w klasztornej celi na sznurze od habitu. Była młoda i miała długie włosy. Wybuchł skandal towarzyski ze sporym rozmachem. Musiał uciekać z rodzinnych stron. Czuł się zabójcą. W świecie szukał zapomnienia i natchnienia. Alkohol i uciechy przeplatały się z obsesyjnym dążeniem do stworzenia dzieła idealnego. Podświadomie wiedział, że być może tworząc nieśmiertelny utwór odkupi duszę pewnej młodo zmarłej kapłanki. Obsesja powodowała, że dla tego celu poświęcał wszystko, a życie to niezbyt wysoka cena. Niszczycielska rozpacz.
Tunel prowadził w górę. Chciałby się myśleć ku wolności. Szli w milczeniu. Ich nozdrza przyzwyczaiły się do ostrego zapachu ludzkich odchodów. Okazuje się jednak, że są rzeczy o woni jeszcze bardziej nieprzyjemnej. Każdy kto choć raz poczuł rozkładające się zwłoki nigdy już nie pomyli tego z niczym innym. W końcu doszli do prowadzącego pionowo w górę szybu. Przez jego zakratowane wieko przebijało migocące światło. Stamtąd dochodził najintensywniejszy odór. Wetożka zwinnie i w ciszy wspiął się po metalowych występach i delikatnie odsunął metalową kratę. Jego kompani obserwowali z dołu i czekali na znak. Kiedy takowy dostali podążyli na górę. Znajdowali się w kostnicy. Na kamiennych stołach leżało kilkanaście ciał, niektóre wyglądały na całkiem świeże. Sporo jak na jedną noc. Niektórzy posiadali buty, co sugerowało, że nie przeszukano ich jak trzeba, może z powodu pośpiechu. Musieć jakaś większa awantura się rozegrała.
- Patrzcie tylko, jaki ładny kubraczek i buty jak prosto od szewca. - Wetożka jak wygłodniałe zwierzę rzucił się na najnobliwiej, jego zdaniem odzianego trupa.
- Oprócz pieniędzy patrzcie za jakąś bronią. - Albrecht czuł obrzydzenie ale wiedział, że zaistniała sytuacja to dar niebios.
Niedługo potem dysponowali wcale pokaźną sumką w srebrze i złocie oraz "nową" garderobą. Stare ubrania, po przebytych przygodach, nawet w średniowiecznym Radogrodzie byłyby stanowczo niepolityczne. Oprócz tego wyszabrowali duży nóż, mosiężny kastet oraz prawdziwy rarytas - sztylet z damasceńskiej stali w pięknej oprawie zapewne lewantyńskiej roboty. Halbros podniósł pergaminowy zwitek, który wcześniej Wetożka znalazł przy, z zachodnia ubranym, cudzoziemcu. Przedmiot nie wzbudził zainteresowania chłopskiego banity.
- Co to jest? Zaglądałeś do środka? - Halbros podniósł zwitek i zajrzał do środka.
- Jakieś gówno śmierdzące. Ja nie umiem czytać. - Ze wzgardą odpowiedział Wetożka.
W środku znajdowało się kilka brunatnych grudek, które faktycznie niezbyt ładnie woniały. Halbros postanowił zachować nieustaloną substancję, gdyż domyślał się co to może być. Pergamin zapisany był równym pismem we wspólnej łacinie.
"Dziękuję Ci szlachetny Irwinie, że podjąłeś się tego zadania. W dzisiejszych czasach nie tak  łatwo znaleźć odpowiednich ludzi. Trzeba ci udać się do Danzig. Zygfryd von Khady prowadzi tam lombard. Będzie cię oczekiwał za trzy tygodnie. Pozna cię po Znaku. Przekaże tobie i twoim ludziom zaliczkę i poinstruuje co do szczegółów." L.
- Który to ten nasz Irwin? Może ma jeszcze przy sobie jakiś znak. - Zainteresował się Albrecht.
- Pod ścianą leży. Wziąłem sobie jego spodnie z czarnego aksamitu. Jak na mnie leżą? - Wesoło stwierdził Wetożka.
- Miał przy sobie coś cennego?
- Jedynie te spodnie trochę porządniejsze. Poza tym to zawiniątko a tak, to nic godnego uwagi. Chyba, że... Po odczytaniu tego listu myślę, że może o to chodzić. - Wetożka zerwał rzemień, który trup miał na szyi. Zawieszony na nim był zardzewiały żelazny medalion przedstawiający półksiężyc. Wszyscy zapatrzyli się w dziwny przedmiot. Medalion nie był wykonany z cennego kruszcu a i sama forma nie przedstawiała się zbyt finezyjnie.
- To na pewno to. - Stwierdził stanowczo Halbros. - Na liście są ślady lakowej pieczęci, na której musiał być podobny znaczek.
- Gdyby bogowie istnieli powiedziałbym, że mają nas w swojej opiece. Najpierw udało nam się uciec niemalże spod samej szubienicy. Potem spokojnie obrabowaliśmy sobie całą zgraję trupów bez konieczności zadawania sobie trudu aby ich wcześniej pozabijać a teraz jeszcze to. Mamy robotę. Co prawda nie umiem czytać, ale z charakteru pisma mniemam, że skreślone zostało przez nie pierwszego lepszego obszarpańca więc i wspomniana zaliczka być może będzie zacna. A jeśli ten Zygfryd poskąpi to się z nim inaczej porozmawia. - Wetożka aż obślinił się z podniecenia i wepchnął medalion do kieszeni swoich nowych spodni.
Albrecht wahał się. Od czasu, kiedy zakończył odbywać wyrok, co rusz pakował się w tarapaty. Perspektywa podejrzanej misji w towarzystwie dwóch typów spod ciemnej gwiazdy nie stwarzała zbyt dużych szans na ustatkowanie. Z drugiej strony czy mógł liczyć na powrót do "normalnego" społeczeństwa. Oprócz tego Danzig leżał nad morzem, którego szum kojarzył się z długim wyrokiem za dawno popełnioną zbrodnię.
- Nie mam nic do stracenia a z czegoś trzeba żyć. - Westchnął Halbros.
- Niech wam będzie. - Odrzekł Albrecht. - Ale na początek jeszcze musimy opuścić kostnicę. Drzwi są solidne a zamknięto je od zewnątrz.
Niedługo miał nadejść szary mokry świt. Wetożka miał plan. Zabrał się do odcinania głowy od jednego z ciał. Pozostali patrzyli na to z politowaniem ale nie protestowali. Jak uporał się z tym zadaniem. Zgasił oliwną lampę i podszedł do drewnianych drzwi. Kilka razy uderzył w nie rękojeścią noża. Początkowo nic się nie działo ale za chwilę usłyszeli na zewnątrz szuranie i kaszel. Strażnik zabrzęczał kluczami. Stary Barnaba był gruby i był nałogowym alkoholikiem. Kiedy usłyszał hałasy w kostnicy nie potrafił stwierdzić, czy są one realne, czy tylko mu we łbie napierdala jak to zwykle na kacu. Kalkulował chwilę po czym stworzył sobie teorię średniego zasięgu, że pewnie jeden z "trupów" został nie do końca ubity. Kilka razy w jego karierze miewał już podobne przypadki. Za pierwszym razem zgłosił to nawet przełożonemu ale został zjebany i po premii mu polecieli. Od tamtej pory pilnował już aby martwi takimi właśnie pozostali na wieki. Barnaba nie spodziewał się specjalnego oporu. Skoro ktoś dostał wpierdol w takim stopniu, że uznano go za nieboszczyka z pewnością nie był zdolny do zaciekłej walki. Mimo to Barnaba był ostrożny. W lewej ręce trzymał latarnię a prawej długą drewnianą pałkę nabijaną sporymi metalowymi ćwiekami. Powoli otworzył zamek i uchylił drzwi. Wetożka rzucił w niego odciętą głową, która po dosięgnięciu celu z głuchym plaskiem upadła na podłogę. Zanim Barnaba zesrał się w gacie dosięgnęła go potężna pięść Albrechta. Galernik miarkował siłę uderzenia tak aby nie zabić, mimo to uderzenie połamało szczękę. Wetożka chciał strażnika "dokończyć" ale został powstrzymany przez swoich obyczajniejszych druhów. Spokojnym krokiem wyszli na ulicę. Radogród budził się do życia.
IV.

"Państwo - miasto. Miasto miast. Więzienie więzień.
Ze wzgórza Nudis Pedibus patrzyłem na labirynt z kamienia.
Dymy z kominów sprawiały, że widok był niewyraźny.
Szachownice ulic. Budynki i place. Mosty, wieże i ludzie.
Wszystko czekało w zatrwożeniu na następną chwilę.
Przyszłość nadchodziła, bo Ktoś ją wymyślał.
Ja również istniałem tylko w wyobraźni." 

Halbros z Serranto: "Radogród."

"Pod obrzezanym (...)" Napis na zniszczonym szyldzie był nieczytelny. Czas zatarł ostatni  wyraz ale z pewną dozą prawdopodobieństwa można było wnosić, że to lokal koszerny. Weszli. Drzwi zaskrzypiały niemiłosiernie. Przebijające się pomiędzy chmurami wschodzące słońce wdarło się brutalnie w brudne, ponure wnętrze. Ze środka buchnęła atmosfera wczorajszego wieczora. Dym, stęchlizna, tanie piwsko, rzygi, mocz, przypalona kasza. W izbie przebywała tylko brudna, wychudła dziewka. Zbierała ze stołów obite gliniane kufle.
- Jeszczeć nie roztwarte. Nie wicie, że w Sonntag dopiero po dziesiątej klepsydrze wolno szynkować. - Dziewka zaparła się pod boki i groźnie łypła na trzech klientów.
- Droga pani. Dobrze nam wiadomo, że Rada wzbrania aby w takiej porze podawać mocne trunki ale my chcieliśmy prosić jeno o strawę. Ponoć u was przednie jadło na obyczaj Starego Zakonu dajecie. - Dwornie stwierdził Halbros ipołożył na stole złotego koronnego imperiała. Słońce odbiło się od gładkiej powierzchni monety i zaświeciło w oczy dziewusze.
- E... no ja tak tylko se pletła. - Dziewczyna szybko pochwyciła imperiała i przymknęła drzwi na skobel. - Panowie to se siendom. Bite. Bite. Stary karczmarz to wczora ożar się jak świnia. Właściwie to pół klepsydry temu legł w barłogu tako to i na popołudnie może sie zwlecze. Wszytko na mojej głowie. A koszerna gospoda to nie jest ino kiedyś tu była i taki szyld sie ostał.
Goście usiedli przy ławie a dziewczyna przyniosła im po sztofie najprzedniejszego piwa jakie miała. Po prawdzie w porządnej knajpie mogło być ono uznane co najwyżej jako zwykły taffelbier ale naszym bohaterom po przeżyciach poprzedniej nocy smakowało jak nektar bogów. Katia, bo tak służebna dziewczyna się nazywała, przyniosła kilka bochenków lekko podeschniętego owsianego chleba i pokaźną wędzoną szynkę, prawie w ogóle nie śmierdzącą. Zamierzała oczywiście nie mówić karczmarzowi o sowitym utargu. Poza tym planowała zarobić jeszcze co nieco.
- Jak coś tam panom jeszcze trzeba to zara narychtuje.
- Starczy nam Katio. Zjemy i zaraz będziemy się zbierać. - Odpowiedział Halbros.
- Jak se chłopy pojedzą i popiją to im tylko baby trza. - Porozumiewawcze mrugnięcie okiem wskazywało na chęć odpłatnego zaoferowania wdzięków.
Wetożka wykrzywił się obleśnie, bo Katia trafiła w sedno wymieniając katalog męskich potrzeb. Temat uciął krótko Albrecht.
- Zajmij się swoimi sprawami kobieto.
- Ja ino tak se pletła. - Katia wystraszyła się, bo słowa wypowiedziane były tonem nie znoszącym sprzeciwu.
- O co ci się kurwa rozchodzi? - Wetożka był niezwykle zawiedziony.
- Ja również uważam, że nic by nie zaszkodziło dać dziewczynie zarobić. - Stwierdził Halbros.
- Jak chcecie to tu zostańcie. Chlejcie i pierdolcie się do czasu aż znowu Straż Miejska was wtrąci do lochu. Myślałem, że mamy plan. Jedziemy do Danzig. W Radogrodzie jesteśmy spaleni. - Albrecht starał się działać pragmatycznie.
- Najszybciej na Pomorze byłoby dostać się jakimś promem na Vistuli. Najlepiej z Krakowa. Tam wielu kupców. - Podjął Wetożka.
- Zatem Kraków. - Powiedział Halbros.
*****
Żelazne obręcze kół toczyły hałaśliwą walkę z kamieniami, jakimi wybrukowany był trakt do stolicy. Stara Droga wiodła od Morza Śródziemnego w stronę Bałtyku. Bogate państwa Północnych Włoch poprzez habsburski Wiedeń i Radogród handlowały z Krakowem i innymi miastami Korony. Nasi trzej dzielni bohaterowie siedzieli na tyle załadowanego pakunkami wozu i leniwie popijali wino. Wenecki kupiec wzruszony był do łez mistrzowskim wykonaniem Italskich Ballad w wykonaniu Halbrosa. Z racji tego zgodził się podwieźć ich za niewielką tylko opłatą, pod warunkiem jeno aby na wieczornych popasach wsłuchiwać się w melodie z dalekich rodzinnych stron. W takiej melancholijnej atmosferze upłynęła podróż do Grodu Kraka.
Zbliżali się więc do Bramy Radogrodzkiej ufundowanej onegdaj przez bogaty cech piwowarów. Po drodze mijali koło dwóch tuzinów krzyży, do których dla przestrogi, przybitych było tyleż rzezimieszków różnej maści. Wina każdego wypisana była na desce przymocowanej do szczytu pionowej belki.
- "Zabił żonę", "Ukradł 100 guldenów", "Ukradł 50 guldenów", "Kłaniał się krzyżowi" o i następny "Kłaniał się krzyżowi" - Halbros czytał po kolei. - Co to za przestępstwo z tym krzyżem? Nie słyszałem o takim.
- U was nie ma chrześcijan? - Zaciekawił się Wetożka. - Król nasz Zygmunt III szczególnie słyszałem cięty jest na nich. Najjaśniejszy Pan jako syn Boskiego Neptuna najwierniejszym jest krzewicielem Wiary Rzymskiej. Starych Bogów sławić nie broni ale chrześcijanie twierdzą, że poza ich wiarą, każda inna jest kłamstwem.
- Straszne! - Oburzył się Halbros. - Ale żeby ich zaraz za to zabijać i to jeszcze na krzyżu jak ostatniego bandytę. Czy choćby ty nie wspominałeś, że żadni bogowie nie istnieją.
- Może istnieją a może nie. Ja żadnego nie widziałem. Wiem tylko, że w życiu liczą się trzy rzeczy: seks, władza i pieniądze. Chrześcijanie podburzają biedotę i ofiar nie składają w świątyniach. Jestem pewien, że gdyby oni rządzili tak samo zabijali by każdego, kto by im interesy psuł.
Bohaterowie nasi rozstali się ze swym weneckim znajomym i podążyli do portu. Przy długim nabrzeżu tłoczyły się statki różnych klas i wielkości. Równolegle do rzeki wiodła droga, którą ciągnęły wozy i furmanki. Pośród krzyków kupców i parobków oraz przekleństw woźniców towary przechodziły z ręki do ręki, tak jak ogromne ilości dobrze wypchanych sakiewek.
Szyper Heinrich Kruppa był osobą o najbardziej beznamiętnej twarzy ze wszystkich ludzi jakich można było spotkać w porcie. Nigdy nie rozstawał się z flaszką mocnego trunku. Odór gorzały bił z daleka, jednak on zdawał się nie być na bani bardziej niż każdy normalny człowiek. Miał zarośnięta mordę pełną szram. Sam z siebie mówił niewiele lecz jak już miał coś odpowiedzieć to przed każdym zdaniem pluł przez szparę po jednym z przednich zębów. Albrecht i ferajna po uiszczeniu stosownej zapłaty weszli na pokład statku wiozącego pszenicę do Danzig. Załoga Kruppy liczyła w sumie pięciu chłopa. Wszyscy obwiesie jak się patrzy, skorzy do wódy, tanich dziewek i porządnej karczemnej awantury. Na pokładzie był jeszcze jeden pasażer. Izmir. Dziwny jegomość. Młody nie był ale trudno było właściwie powiedzieć ile miał lat. Nosił się po staropolsku ale rysy i imię wskazywały, że pochodził z południa. Może z Turcji, choć sam tego nigdy nie powiedział. W każdym razie czysto władał wspólną łaciną. Większość podróży minęła pod znakiem niekończącej się bani sprawianej przez tani samogon oferowany przez Kruppę w przystępnej cenie. Po drodze tylko w Warszawie zatrzymali się ale i to na pół dnia. Wieść w mieście niosła, że w Prusach niespokojnie zaczyna się robić. Po prawdzie w całym kraju urodzaj tego roku był słaby z uwagi na deszcze niespotykane i powodzie. Żywność podrożała ale ludzie z głodu nie zdychali. Tak więc jedni mówili, że to Szwedzi mieszczan i ziemiaństwo przeciw królowi burzą. Byli też i tacy, co twierdzili, że emisariusze przegnanego z Prus przez Zygmunta Starego, fanatycznego Zakonu Izydy Dziewicy, usiłują restytuować swą dawną potęgę. Kto miał rację? Zbliżał się wieczór, kiedy Izmir i Albrecht rozmawiali na deku.
- Mam wrażenie, że nieco nie pasujesz do swoich druhów. - Żartobliwie stwierdził Izmir.
- Faktycznie ferajna jest osobliwa. Żaden nie pasuje do innego.
- Co was ciągnie nad morze?
- Mamy tam pracę do wykonania. A ty za czym gonisz.
- W Danzig mam zamiar dostać się na statek do Albionu a stamtąd popłynąć na zachód.
- Ameryka? Cóż za szaleństwo gna cię na koniec świata?
- To samo, które tobie każe tu zostać. Nic mnie tu nie trzyma. Rodziny nie mam. Poza tym...
- Poza tym co?
- Mam przeczucie, że złe czasy nadchodzą. Może nie za rok, czy dwa ale coś nadciąga.
- Faktycznie chyba jesteś nieco szalony. Na świecie zawsze były głód, wojna i zaraza. Raz lepiej raz gorzej. - Albrecht przez chwilę pomyślał, że może nie byłoby źle zamieszkać w Nowym Świecie. Spróbować wszystkiego od nowa. Optymistyczne myśli rozpierzchły się w oparach nienawistnej żądzy - zemsty, która owładnęła nim wiele lat temu i nie zamierzała tak łatwo dać się zbyć.
Płynęli a zasilona deszczami Vistula rozlała się na brzegi jak wielkie jezioro. Słońce już prawie zaszło, gdy na pokład wypełzł Wetożka. Zdrowo podchmielony stanął przy burcie, wywalił fujarę i lał. Psychopata pochylił się do przodu, tak że sprawiał wrażenie jakby zaraz miał wpaść do rzeki, tym bardziej, że wiał silny wiatr i łajbą mocno bujało. Albrecht zauważył, że Izmir z wielką intensywnością wpatruje się w Pana Obleśnego.
- Co to za zawieszkę nosisz na szyi? - Izmir zbliżył się do Wetożki.
- A chuj cie to obchodzi. Dostałem od dziewki na pamiątkę, żem ją wychędożył.
Z sobie tylko znanych powodów Izmir już sięgał po broń. Sytuacja skończyłaby się zapewne regularną napierdalanką, kiedy na pokładzie pojawił się Kruppa.
Spokój tam na międzypokładzie. - Krupa tym razem zamiast flaszki trzymał w rękach rusznicę. Oczywiście zanim to powiedział splunął przez zęby.
Powiedz to temu brudasowi. Napada tu uczciwego Polaka. - Wetożka jakby nieco wytrzeźwiał.
Posłuchaj uczciwy Polaku i wy inni uczciwi Niemcy, Turcy czy skąd tam jesteście. Nie pozwolę aby ktoś robił szablą na moim statku...
Kruppa chciał powiedzieć coś jeszcze ale łodzią wstrząsnęło potężne szarpnięcie. Sternik zbytnio zboczył ze środka nurtu. Łajba uderzyła w zatopiony pień drzewa. W ostatnich promieniach zachodzącego słońca zatonął wypełniony złocistą pszenicą statek Kruppy. Nasi dzielni bohaterowie po raz kolejny zostali porwani przez wezbrany żywioł. Halbros pomyślał jeszcze, że to prawdziwa metafora ludzkiego losu. Każdy stara się coś osiągnąć ale przychodzi taki czas, kiedy jesteśmy jeno liśćmi porwanymi przez nurt rzeki. Dokąd ich to zaniesie? Już w całkowitych ciemnościach dopłynęli do brzegu. Albrecht, Wetożka i Halbros. Przeznaczenie nie pozwoliło aby się rozdzielili. Izmir, Heinrich Krupa i jego załoga albo utonęli albo wydostali się na brzeg w innym miejscu. Jak wyliczył Albrecht do Danzig nie mogło być dalej jak kilkadziesiąt wiorst. Wcześniej minęli Dirshau zwany przez Polaków Tczewem. Mieli do wyboru dwie opcje. Podążając brzegiem rzeki z pewnością nie zgubili by drogi i rychło napotkaliby jakąś osadę. Bodajże Parent lub Gutland. W ten sposób musieli jednak nadkładać sporo drogi, gdyż Vistula szerokim łukiem od wschodu opływała prowincję Klein Werder. Idąc na zachód, przez las powinni trafić na rzekę Motlaw i tą drogą do celu mieliby dwa razy bliżej z tym, że teren był lesisty i najbliższe miasteczko Ossterwik, jak pamiętał Albrecht znajdowało się więcej niż o dzień drogi dalej. Z uwagi na gęste chmury noc była bardzo ciemna, tak że decyzję postanowili odłożyć do rana. Marsz po ciemku, czy to przez las, czy brzegiem rozlanej rzeki z pewnością nie byłby rozsądny. Aktualnie wyjątkowo nie padał deszcz ale wilgoć była wszechogarniająca. Jakiekolwiek próby rozpalenia ognia z góry skazane byłyby na niepowodzenie, więc nawet tego nie próbowali. Weszli trochę głębiej w las. Znaleźli powalony pień dębu, na którym usiedli w oczekiwaniu na świt. Drzewo upadając pogruchotało swych mniejszych towarzyszy, dzięki czemu mogli ujrzeć niebo. Spomiędzy ciężkich ołowianych chmur wyjrzał święcący w pełni księżyc. Albrecht zamyślił się nad swym losem i tym, że już być może niedługo znowu pojawi się w Danzig. Być może spotka tam tego, któremu poprzysiągł los gorszy od śmierci.
Kiedyś nazywał się Albrecht Wilhelm Ulrik von Kirstoff i był najmłodszym kapitanem floty jego królewskiej mości. Oprócz tego był jedynym w historii człowiekiem, który przeżył wyrok 20 lat galer. Jak to się stało, że z kapitana stał się niewolnikiem?     No cóż, ona była piękna, młoda i miała długie ciemne włosy. Zdradziła go z jego przyjacielem z akademii. Szedł za nią aż do ciemnej portowej alejki, gdzie spotkała się ze swoim kochankiem. Poczekał aż skończą, po czym wyszedł z cienia i rozrąbał jej czaszkę, tak że miecz utkwił w kręgosłupie. Jego „przyjaciel” mógł go wtedy zabić, jednak wolał aby zgnił przykuty do wiosła. Dwadzieścia lat czekał aby się z nim spotkać. Niezniszczalna wola.
Albrecht wyobrażał sobie, że zdobyte w tej pokręconej misji pieniądze posłużą mu w wypełnieniu misternego planu odegrania się na swym dawnym towarzyszu, który jak słyszał w chwili obecnej był już admirałem. To właśnie dlatego znosił towarzystwo psychopaty i lowelasa. Jakże on ich nienawidził. Jad i żółć powoli mogłyby wsączać się w jego serce do rana gdyby nie poruszenie Wetożki. Poderwał się na równe nogi i wyjął tasak.
Co do kata? - Wyszeptał Albrecht.
Tam. Coś widziałem. - Wskazał ręką na kępę jałowców Pizdodołczyk.
To pewnie jakieś zwierzę. - Nieco nonszalancko stwierdził Albrecht, jak gdyby chodziło o wiewiórkę. Wiedział jednak, że Wetożka ma niezawodny instynkt a w lasach mieszkały nie tylko małe gryzonie. Dlatego również wyjął nóż.
A cóż to za potwór! - Halbros jak i reszta zamarli na widok wyłaniającego się z jałowców monstrum.
To warag! - Wetożka kiedyś widział jednego z tych potworów z daleka.
Bestia przypominała kota, którego powiększono do rozmiarów cielaka. Miał długą ciemną sierść i wielką paszczę, z której starczały ku dołowi przerażające kły długości szabel. Obecnemi czasy rzadko je już widywano, bo kiedyś mocno je trzebiono. Warag przysiadł na zadzie i patrzył na nich a światło księżyca odbijało się od jego oczu. Drużyna w napięciu oczekiwała na to, że za chwilę skoczy do ataku, co jednak nie następowało. W chwili, kiedy Wetożka pomyślał, że jest to zasadzka zobaczył cień, który bez ostrzeżenia zwalił się na Albrechta. Zwierzęta łączyły się w pary i w parach polowały. Galernik, pomimo swej tytanicznej krzepy nie miał najmniejszych szans odeprzeć ataku zwierzęcia. Był kompletnie zaskoczony. Monstrum sięgało już kłami gardła powalonego przeciwnika, kiedy dosięgło go zamachowe cięcie z ramienia wyprowadzone przez Wetożkę. Masywny tasak zmiażdżył kości czaszki. Warag, wydając krótki przedśmiertny ryk, przygniótł całym ciężarem swą niedoszłą ofiarę. Pierwsze zwierzę zaskoczone niepowodzeniem postanowiło odpuścić. Potwór wycofał się i rozpłynął się w ciemności.
Pomóżmy mu! - Stwierdził Halbros. - I co to do kurwy nędzy jest warag?
Warag, warg, leśny tygrys... różnie na nie mówią. - Wetożka pomógł koledze uwolnić Albrechta.
Nie myśl, że jestem ci za coś wdzięczny. - Nadąsał się Albrecht.
I to ty mnie nazywasz psychopatą. Żadnych ludzkich odczuć, wdzięczności. Nic.
Niedługo świt. Co radzisz Albrechcie? Z tego coś wcześniej wspominał znasz ten region i drogę do Danzig. Którędy podążymy. - Halbros naturalnie uznawał przywództwo swego drucha.
Nie wiemy co się stało z naszymi znajomymi z barki. Wetożka nie wiedzieć czemu wkurwił Turka. Nie wiadomo również jak potraktowałby nas Kapitan Kruppa oszalały po stracie swego dobytku. Ostatni raz jak go widzieliśmy mierzył do nas z rusznicy i choć pewnie na niewiele by się zdała po kąpieli w rzece to kord też nosił przy pasie. Jeśli o nic chodzi pewnie podążą z nurtem Vistuli. Pójdźmy zatem przez las.
Nie boisz się, że cię wilcy zjedzą. - Ironizował Wetożka.
Wiesz, że kiedyś cię zabiję. - Szczerze powiedział Albrecht.
Wetożka nic się na to nie odezwał. Wiedział, że galernik mówi prawdę. Nie on pierwszy będzie tego próbował i nie jemu ostatniemu się to nie uda. Skierowali się w głąb gęstej prastarej puszczy. Na końcu szedł Halbros. Jego myśli również był skalane szaleństwem. Dawno temu, na grobie pewnej pięknej ciemnowłosej dziewczyny obiecał, że uczyni ją nieśmiertelną. Długo nie mógł zrozumieć, co to przysięga miałaby dla niego znaczyć. Być może aż do teraz. Do ziszczenia swych planów on również potrzebował pieniędzy. Dużych pieniędzy. Postanowił, że w dalszym ciągu będzie uchodził za naiwnego lowelasa. W duchu śmiał się z nienawiści jaką Albrecht obdarzał Wetożkę. Kiedyś przyjdzie czas, że się pozabijają nawzajem. Jeśliby jednak któryś przeżył on zajmie się tym jak należy. Przez ledwie chwilę, przez twarz Halbrosa przemknął cień niszczycielskiej rozpaczy. W pierwszych promieniach wschodzącego słońca Wetożka odwrócił się i spojrzał na swego kompana z Serranto. Zrazu nie potrafił stwierdzić co wyczytał z jego oblicza, odniósł jednak wrażenie, że być może zbyt pochopnie ocenia Albrechta jako największe zagrożenie.  I tak poza tym, dlaczego tak bardzo Izmira poirytował widok medalionu. Wiele pytań. Mało odpowiedzi.

Offline

 

Stopka forum

RSS
Powered by PunBB
© Copyright 2002–2008 PunBB
Polityka cookies - Wersja Lo-Fi


Darmowe Forum | Ciekawe Fora | Darmowe Fora
www.brotherhoodofsteel.pun.pl www.wychfiz1.pun.pl www.pgbiotech.pun.pl www.budownictwo-wst.pun.pl www.dietetyka2010.pun.pl